Reklama

Jak rockman został walczącym opozycjonistą

Krzysztof Łukaszewicz konsekwentnie uprawia kino publicystyczne z jego wadami i zaletami. Kolejnym dowodem: „Żywie Biełaruś!".

Publikacja: 18.04.2013 22:56

Miron (Dźmitry Vinsent Papko) podczas demonstracji w Mińsku

Miron (Dźmitry Vinsent Papko) podczas demonstracji w Mińsku

Foto: kino świat

Ten twórca jest ciekawym przypadkiem w polskim filmie. Pierwsze doświadczenia zdobywał przy wielkich produkcjach kostiumowych („Ogniem i mieczem", „Quo vadis"), w 2010 r. był II reżyserem malarskiej kreacji Lecha Majewskiego „Młyn i krzyż". A jako samodzielny reżyser woli faktograficzne odtwarzanie prawdziwych zdarzeń.

Taki był „Lincz" Krzysztofa Łukasiewicza na kanwie samosądu dokonanego w 2006 r. we Włodowie. „Żywie Biełaruś!" pokazuje, jak reżim Łukaszenki tłumi wszelkie przejawy wyrażania niepokornych poglądów.

To opowieść o Mironie, muzyku rockowym, który za śpiewanie buntowniczych piosenek zostaje w trybie natychmiastowym wcielony do wojska,  do jednostki na terenach skażonych po katastrofie w Czarnobylu. Tam przechodzi przez piekło upokorzeń, zarówno ze strony kadry, jak i rekrutów, którzy gotowi są go zakatować na rozkaz.

Początkowo Miron chce jedynie przetrwać, ale stopniowo zaczyna podejmować grę z władzą. I, wbrew pozorom, w dobie telefonów komórkowych oraz Internetu nie jest bez szans. W kraju takim jak Białoruś dostęp do rzeczy zakazanych też bywa możliwy. Wszystko jest kwestią ceny.

Film mógłby być opowieścią o dorastaniu, o przemianie młodego, wielkomiejskiego luzaka w coraz bardziej świadomego opozycjonistę, który dzięki swemu blogowi staje się idolem młodych Białorusinów. Krzysztofa Łukaszewicza nie interesuje jednak zagłębianie się w psychikę bohatera, woli rysowane grubą kreską kino plakatowe, odwołujące się do emocji, nie do rozumu.

Reklama
Reklama

U Łukaszewicza nie ma miejsca na psychologiczne niuanse, reżyserowi zależy na wywołaniu określonych odczuć widzów. Dla starszych film odtwarza to, co dobrze znają z Marca 1968 czy PRL z lat stanu wojennego. Młodszym być może uświadomi, jak wygląda życie w kraju Łukaszenki. Nie wystarczy przyjść na koncert „Solidarni z Białorusią" (kolejny w tę niedzielę na placu Zamkowym w Warszawie), by rozumieć, czym są represje i brutalne tłumienie obywatelskich praw. Trzeba to zobaczyć, a reżyser z operatorem Witoldem Stokiem odtwarzają białoruską rzeczywistość sugestywnie.

Topograficzny realizm jest największym atutem filmu, bo odtwórcy niewiele mają tu do zagrania, nawet Karolina Gruszka jako dziewczyna Mirona. Jedyny wyjątek to Dźmitry Vinsent Papko, białoruski muzyk z pogranicza rocka i hip-hopu, który sugestywnie wcielił się w głównego bohatera.

Jego historię współautor scenariusza Franak Wiaczorka stworzył na kanwie własnych przeżyć. W filmie kreacja nieustannie więc miesza się z rzeczywistością, z przewagą tej ostatniej. Białoruscy aktorzy są obecnie szykanowani za współpracę z polskim reżyserem, a z Vinsenta usiłowano zrobić bandytę lub zmusić do posłuszeństwa metodami wprost przeniesionymi z historii Mirona. Muzykowi udało się schronić w Polsce. Jaki finał miały losy Mirona, nie zdradzę.

Kultura
Sztuka 2025: Jak powstają hity?
Kultura
Kultura 2025. Wietrzenie ministerialnych i dyrektorskich gabinetów
Kultura
Liberum veto w KPO: jedni nie mają nic, inni dostali 1,4 mln zł za 7 wniosków
Kultura
Pierwsza artystka z niepełnosprawnością intelektualną z Nagrodą Turnera
Kultura
Karnawał wielokulturowości, który zapoczątkował odwilż w Polsce i na świecie
Materiał Promocyjny
Działamy zgodnie z duchem zrównoważonego rozwoju
Reklama
Reklama
REKLAMA: automatycznie wyświetlimy artykuł za 15 sekund.
Reklama
Reklama