Ten twórca jest ciekawym przypadkiem w polskim filmie. Pierwsze doświadczenia zdobywał przy wielkich produkcjach kostiumowych („Ogniem i mieczem", „Quo vadis"), w 2010 r. był II reżyserem malarskiej kreacji Lecha Majewskiego „Młyn i krzyż". A jako samodzielny reżyser woli faktograficzne odtwarzanie prawdziwych zdarzeń.
Taki był „Lincz" Krzysztofa Łukasiewicza na kanwie samosądu dokonanego w 2006 r. we Włodowie. „Żywie Biełaruś!" pokazuje, jak reżim Łukaszenki tłumi wszelkie przejawy wyrażania niepokornych poglądów.
To opowieść o Mironie, muzyku rockowym, który za śpiewanie buntowniczych piosenek zostaje w trybie natychmiastowym wcielony do wojska, do jednostki na terenach skażonych po katastrofie w Czarnobylu. Tam przechodzi przez piekło upokorzeń, zarówno ze strony kadry, jak i rekrutów, którzy gotowi są go zakatować na rozkaz.
Początkowo Miron chce jedynie przetrwać, ale stopniowo zaczyna podejmować grę z władzą. I, wbrew pozorom, w dobie telefonów komórkowych oraz Internetu nie jest bez szans. W kraju takim jak Białoruś dostęp do rzeczy zakazanych też bywa możliwy. Wszystko jest kwestią ceny.
Film mógłby być opowieścią o dorastaniu, o przemianie młodego, wielkomiejskiego luzaka w coraz bardziej świadomego opozycjonistę, który dzięki swemu blogowi staje się idolem młodych Białorusinów. Krzysztofa Łukaszewicza nie interesuje jednak zagłębianie się w psychikę bohatera, woli rysowane grubą kreską kino plakatowe, odwołujące się do emocji, nie do rozumu.