Rz: Czego na Ukrainie szukają Polacy w pana książce?
Ziemowit Szczerek:
Wypatrują tego, czego sami najbardziej u siebie nienawidzimy i skrzętnie wypieramy.
Pisze pan, że na Ukrainie jest „tak samo jak w Polsce, tylko bardziej".
Aktualizacja: 03.01.2014 07:58 Publikacja: 02.01.2014 17:54
Ziemowit Szczerek
Foto: materiały prasowe
Rz: Czego na Ukrainie szukają Polacy w pana książce?
Ziemowit Szczerek:
Wypatrują tego, czego sami najbardziej u siebie nienawidzimy i skrzętnie wypieramy.
Pisze pan, że na Ukrainie jest „tak samo jak w Polsce, tylko bardziej".
Tam postsowiecki bałagan był na widoku, więc można powiedzieć, że takich rzeczy u nas nie ma. Czujemy się więc bardziej europejscy i dowartościowani jako „cywilizowany kraj", choć wystarczy pojechać do głupich Czech, by z tej samej perspektywy móc patrzeć na Polskę.
Najmocniejszy fragment „Mordoru" to dla mnie scena, gdy polscy studenci przymuszają ukraińskiego dziadka i jego syna do pijaństwa, bo chcą się napić z „lokalsami".
Takich scen widziałem więcej, spotkałem wielu rodaków szukających mitycznego „ruskiego hardkoru". Młodzi artyści fotografowali to, co najbardziej pokraczne i ponure. Potem robili z tego wystawy w Polsce, rozczulając się nad wschodnią biedą, choć nasz kraj też nadaje się na miejsce kontemplacji wschodniego „hardkoru". Jeśli Czechy trochę wyglądają jak przaśna i biedna wersja Niemiec, to Polska kojarzy się z nieco uzachodnioną wersją „ruskiej" Europy Wschodniej.
Nie oszczędza pan nikogo.
Nie chciałbym przesadzać, bo na Wschód gna nas także ciekawość świata. Nie jeździmy tylko po to, by się dowartościować, ale też by zobaczyć to, co wydaje się u nas już niemożliwe wskutek przemian. Na nasz sposób podróżowania nakładają się klisze i stereotypy – tradycje kresowe, schulzowski Drohobycz. Ostatecznie jednak podróżujemy, bo jesteśmy ciekawi tej krainy na wschodzie, jej kultury i tego, co nas łączy. Problem leży w tym, do czego się często ograniczamy w naszych podróżach.
„Gonzo", do którego pan się odwołuje, to reportaż pełen zmyśleń. Wierzy pan w obiektywizm i prawdę w reportażu?
Rzetelny reportaż to jedno, ale w literaturze nie jest to dla mnie najważniejsze. Nie lubię pisać dokumentalnych relacji, bez elementów fikcyjnych. Każdą literacką opowieść przetwarzam, dzięki temu bohater może zrobić więcej, niż ja bym sobie pozwolił. Rozumiem tych, którzy bronią rzetelności reportażu, sam, gdy go piszę, trzymam się faktów. Ale nie wszystko musi być klasycznym reportażem.
„Gonzo" ma także tę zaletę, że może pan się za nim schować jako autor. Na pytanie, czy narrator jest panem, można odpowiedzieć: Daj spokój, to „gonzo".
Lubię, kiedy twórca rozmywa swoją biografię. Gdzie się podział motyw autora, który w każdym wywiadzie zmyśla na nowo swój życiorys? Gdzie się podział element autokreacji? Brakuje mi tego i dlatego sięgnąłem po metodę „gonzo". Mogłem obdarzyć bohatera doświadczeniami, których nie mam. Mógł przeprowadzić rozmowy, których nie przeprowadziłem, i robić rzeczy, których bym nie zrobił, jak choćby – uwaga, drogie dzieci – jazda samochodem pod wpływem alkoholu.
Ziemowit Szczerek
Ur. w 1978 w Radomiu, dziennikarz, podróżnik, pisarz. Jeden z najciekawszych debiutantów 2013 roku, w którym ukazały się jego dwie książki, tzw. reportaże „gonzo": „Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian" (Ha!Art) oraz „Rzeczpospolita Zwycięska" (Znak) o alternatywnej historii Polski w XX wieku. Za „Przyjdzie Mordor" nominowany do Paszportu „Polityki".
Czyli Łukasz Ponczyński – bohater i narrator „Mordoru" – jest alternatywną wersją Ziemowita Szczerka?
Tak jakby. To nie jest moje alter ego, ale wiadomo, że obdarzam go swoją biografią i doświadczeniem. To jest sztuka, by wyjść od pisania o sobie, a dalej postać powinna zacząć żyć własnym życiem. Najlepszy przykład to Gombrowicz, który cały czas chował się za Witoldem, który był i nie był nim.
Jak długo zbierał pan reportaże do „Mordoru"?
Podróżowałem na Ukrainę od dekady, ale poszczególne rozdziały powstały w dość krótkim czasie. Korzystałem z licznych notatek, moich dawnych artykułów, rozmów i wspomnień.
„Mordor" zaczyna się od przekraczania i kończy się powrotem. Co się zmieniło w spojrzeniu Łukasza na Ukrainę?
Mój bohater z każdą podróżą na Ukrainę dostrzega coś więcej. Zaczyna przyjmować perspektywę miejscowych. „Mordor" rozpoczyna się z perspektywy turysty, który szuka wrażeń. Kończy się powrotnym przejściem, a opis skupia się na Ukraińcach próbujących wjechać do Polski.
Ukraina nadal tak wygląda?
Coraz lepiej odnajduje się w rzeczywistości. Nieco inaczej niż Europa Środkowa, inaczej niż Zachód, ale się odnajduje. Wtedy był to dla mnie postsowiecki Disneyland, świat, który pamiętałem z wczesnego dzieciństwa w PRL, restauracje, w których wiecznie obrażone kelnerki w papierowych diademach łaskawie podawały jedzenie. A w kartach menu były jakieś kuriozalne tłumaczenia w stylu „Kurczak po pekińsku" – „chicken on People's Republic of China". Parę rzeczy się jednak nie zmieniło, wie o tym każdy, kto próbował robić tam interesy.
A gdzie dzisiaj należy jechać w poszukiwaniu postsowieckiego „hardkoru"?
Sam nie wiem, to był bardzo specyficzny czas. Ukraina otworzyła się na turystów, a jeszcze nie zaczęła reform wewnętrznych i można było zobaczyć świat zanurzony jedną nogą w sowieckim totalitaryzmie, a równocześnie nieporadnie raczkujący w kapitalizmie. Znamy to doskonale z Polski. Często zapominamy, że u nas było, a miejscami ciągle jest, podobnie.
Studiował pan historię, a skończył prawo, teraz pisze pan doktorat z politologii na temat Ukrainy. Mocno panem kręciło.
Studiowałem, a w międzyczasie podróżowałem. Po studiach próbowałem pracy biurowej, ale byłem niezdyscyplinowanym, kiepskim pracownikiem – bez motywacji. Cisnąłem to w cholerę. Zrozumiałem, że nie chcę spędzić życia w biurze. Nie nadaję się na „normalsa", nie potrafię prowadzić poukładanego życia, choć rozumiem, że gdyby nie armia „normalsów" utrzymujących jaki taki ład i porządek, nie byłoby miejsca dla takich jak ja.
© Licencja na publikację
© ℗ Wszystkie prawa zastrzeżone
Źródło: Rzeczpospolita
Rz: Czego na Ukrainie szukają Polacy w pana książce?
Ziemowit Szczerek:
Zamek Królewski w Warszawie prezentuje cenną kolekcję sztuki europejskiej, pochodzącą z Narodowego Muzeum Sztuki im. Bohdana i Warwary Chanenków w Kijowie.
Wraz z Katarzyną Czajką-Kominiarczuk, twórczynią bloga Zwierz Popkulturalny, recenzentką i autorką książek o popkulturze, rozmawiamy na temat seriali. Jakie tytuły zasługują na miano produkcji roku? Na jakim etapie streamingowej rewolucji się znajdujemy?
W stolicy Szwecji ruszył Tydzień Noblowski. Rozpoczął się od tradycyjnego przekazania osobistych przedmiotów należących do tegorocznych noblistów do sztokholmskiego Muzeum Nagrody Nobla oraz sygnowania krzeseł w tamtejszej kawiarni.
W wieku 87 lat zmarł Stanisław Tym, autor tekstów, aktor, reżyser, a także dyrektor teatrów. Masową popularność zdobył jako prezes Ryszard Ochódzki w filmach „Miś”, „Rozmowy kontrolowane” i „Ryś”. Był również felietonistą „Rzeczpospolitej”.
Bank wspiera rozwój pasji, dlatego miał już w swojej ofercie konto gamingowe, atrakcyjne wizerunki kart płatniczych oraz skórek w aplikacji nawiązujących do gier. Teraz, chcąc dotrzeć do młodych, stworzył w ramach trybu kreatywnego swoją mapę symulacyjną w Fortnite, łącząc innowacyjną rozgrywkę z edukacją finansową i udostępniając graczom możliwość stworzenia w wirtualnym świecie własnego banku.
Polska kultura straciła jednego ze swoich najwybitniejszych artystów – Stanisława Tyma. Aktor, reżyser i satyryk, zmarł w wieku 87 lat. Ludzie kultury i politycy żegnają legendę polskiego filmu.
Amerykańscy jurorzy docenili historię polskiego producenta ciężarówek.
Środowisko kultury żegna Stanisława Tyma, odbiorcy jego filmów, sztuk, felietonów nie mogą się pogodzić ze śmiercią artysty. Warto przypomnieć jego związki z naszą gazetą.
„Psy gończe” Joanny Ufnalskiej miały wszystko, aby stać się hitem. Dlaczego tak się nie stało?
Choć nie znamy jego prawdziwej skali, występuje wszędzie i dotyka wszystkich.
Lubię też wyrażać swoich bohaterów poprzez muzykę – ich upodobania pomagają mi ich lepiej zbudować.
System szkolnictwa za panowania Ludwika XVI wypuszczał najlepiej wykształconych naukowców i technokratów na świecie.
Na papierze „Dzień” brzmi jak telenowela o nowojorskim patchworku. Za sprawą talentu Michaela Cunninghama staje się dramatem o tym, jak pandemia zwolniła wielu ludzi z uciążliwych obowiązków. Nie muszą już chodzić do biura czy odprowadzać dzieci do szkoły, ale stają się jeszcze bardziej samotni.
Nie jestem piewcą jakiejś utopii, w której Krzysztof Bosak będzie szedł wraz z Donaldem Tuskiem w kwietnym wieńcu na szyi i śpiewał „Kumbaya, oh, Lord, kumbaya”. Rywalizacja jest i niech dalej będzie, ale chodzi o to, żeby wyżej punktowana była współpraca.
Masz aktywną subskrypcję?
Zaloguj się lub wypróbuj za darmo
wydanie testowe.
nie masz konta w serwisie? Dołącz do nas