Wspomnienie Janusza Drzewuckiego o Stanisławie Barańczaku

Stanisława Barańczaka wspomina Janusz Drzewucki

Aktualizacja: 26.12.2014 15:04 Publikacja: 26.12.2014 14:20

Wspomnienie Janusza Drzewuckiego o Stanisławie Barańczaku

Foto: Wydawnictwo a5

Był dla mnie jednym z najważniejszych poetów Nowej Fali, a prawdę powiedziawszy: tym najważniejszym. Był też jedynym spośród poetów pokolenia '68, którego nie poznałem osobiście, chociaż wymieniłem z nim kilka listów, faksów i emaili. Myśląc o tym, jak ważnym był dla mnie poetą, ale także krytykiem literackim, ze smutkiem konstatuję, że piszę o nim w czasie przeszłym.

W drugiej połowie lat 90. XX wieku Stanisław Barańczak podjął współpracę z „Rzeczpospolitą", a w szczególności z dodatkiem „Plus Minus", w którym pracowałem jako sekretarz. Kierująca dodatkiem redaktor Elżbieta Sawicka upoważniła mnie do utrzymywania stałego kontaktu ze Stanisławem Barańczakiem, profesorem uniwersytetu Harvarda w USA. Namawiałem poetę raz i drugi, aby dał nam do druku swoje nowe wiersze, ale on wtedy bardziej niż własną twórczością zajęty był pracą przekładową.

Ofiarował nam zatem do druku tłumaczenia wierszy m.in. Charlesa Simicia (laureata Nagrody im. Zbigniewa Herberta 2014!), George'a Herberta i Johna Keatsa, a także dziesięciostronicowy szkic poświęcony twórczości tego ostatniego, autora „Ody do słowika". Było to latem 1996. Rok później szkic ów ukazał się jako wstęp do „33 wierszy" Keatsa, wydanych w Biblioteczce Poetów Języka Angielskiego pod redakcją Stanisława Barańczaka (publikowanej najpierw przez wydawnictwo Arka, potem przez Znak). Koniec końców podarował nam do druku swoje trzy wiersze: „Kasety", „Łzy w kinie" i „Nowe zarazy", które niebawem (w roku 1998) miał ogłosić w tomie „Chirurgiczna precyzja. Elegie i piosenki z lat 1995-1997", za który uhonorowano go nagrodą Nike.

Za każdym razem, gdy do niego dzwoniłem do Newtonville, gdzie mieszkał (nota bene, zanim w roku 1981 wyjechał do USA, mieszkał w Poznaniu przy ulicy Newtona!), byłem bardzo, ale to bardzo speszony. Barańczak był bowiem znany ze swego perfekcjonizmu. Złożone już do druku w „Rzeczpospolitej" teksty wysyłałem faksem – było to jeszcze zanim Polska podłączyła się do Internetu – do Ameryki, a po kilku, kilkunastu minutach wracała stamtąd skrupulatnie wykonana przez poetę korekta.

Był poetą, którego poezję pokochałem, że się tak niezbyt zręcznie wyrażę, od pierwszego wejrzenia. Stało się to w połowie lat siedemdziesiątych. Jako licealista, a potem student polonistyki UJ, a także jako początkujący poeta fascynowałem się twórczością naszych, jak wtedy ich nazywaliśmy, „starszych braci" – starszych o średnio dziesięć lat – współtwórców Nowej Fali: Adama Zagajewskiego i Juliana Kornhausera, Krzysztofa Karaska i Leszka Szarugi, Ryszarda Krynickiego i właśnie Barańczaka. Z wypiekami na twarzy czytałem dyskusję, która przetoczyła się przez łamy prasy, a która de facto kończyła pokoleniową przygodę Nowej Fali, dyskusję rozpoczętą właśnie przez Barańczaka artykułem pod tytułem „Zmieniony głos Settembriniego".

W tej dyskusji głos zabrali także Karasek w tekście „Wątpliwości dotyczące Settembriniego" oraz Zagajewski w szkicu „Artysta bez właściwości". Autorzy ci, oszukując poniekąd cenzurę PRL-u, dyskutując o „Czarodziejskiej górze" Tomasza Manna, o sporze bohaterów tej powieści Settembriniego i Naphty, tak naprawdę dyskutowali o opresyjnej sytuacji, jaka panowała wtedy w kraju, w którym właśnie żyliśmy.

Niebawem, w 1976 roku, większość tych poetów podpisała się pod listem protestacyjnym Komitetu Obrony Robotników. Opowiadając się po stronie tworzącej się właśnie opozycji demokratycznej, w ramach represji ze strony władzy została pozbawiona możliwości publikacji. Barańczak zaczął swoje utwory i książki ogłaszać w wydawnictwach emigracyjnych, przede wszystkim nakładem „Kultury" w Paryżu oraz w wydawnictwach podziemnych, czyli nakładem Niezależnej Oficyny Wydawniczej. Wyrzucono go z pracy na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu.

Wydawane przez niego poza cenzurą na emigracji tomiki wierszy były trudno dostępne – a gdy już udało się je zdobyć, miały smak owocu zakazanego – ale w czytelni Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego można było bez większych trudności dotrzeć do opublikowanych oficjalnie jego wczesnych zbiorków „Korekta twarzy" (1968) oraz „Dziennik poranny" (1972), do książek krytycznoliterackich „Nieufni i zadufani" (1971) oraz „Ironia i harmonia" (1973), a także naukowego studium „Język poetycki Mirona Białoszewskiego" (1974). Nie przesadzę nic a nic, jeśli powiem, że książki te ukształtowały mój literacki gust i smak, jakimi kieruję się do dzisiaj.

W tamtych latach – przypominam: druga połowa siedemdziesiątych – któryś z kolegów pożyczył mi na jedną noc odbity na powielaczu zbiór wierszy „Ja wiem, że to niesłuszne". Tom ten przepisałem odręcznie w całości, a potem w czasie wakacji, gdy miałem dostęp do maszyny do pisania, przepisałem go ze swojego rękopisu na maszynie. Maszynopis ów mam do dzisiaj w swoim archiwum i myślę dzisiaj, że jest on najlepszym dowodem mojej fascynacji liryką Barańczaka, czy może raczej wyrazem miłości Czytelnika jako takiego do Poety jako takiego. Nigdy wcześniej i nigdy później nie miałem aż tak mocnego poczucia, że ten poeta pisze w moim imieniu, że każdy jego wiersz jest w pewnym szczególnym sensie także moim wierszem, pod którym z czystym sumieniem mogłbym podpisać się obydwiema rękami.

Swojej fascynacji twórczością autora „Podróży zimowej" wielokrotnie dawałem wyraz na piśmie, w „Rzeczpospolitej", a także w miesięczniku „Twórczość". Barańczak – jak długo pozwalało mu na to zdrowie – taktownie dziękował za moje teksty, czym podnosił mnie na duchu, umacniając mnie w wierze w sens krytyki literackiej. W książce „Smaki słowa" (1999) zamieściłem poświęcony mu szkic „Stanisław Barańczak i ten drugi", w tych dniach, tuż przed świętami skończyłem korektę książki „Charakter pisma", która ma się ukazać w styczniu. Kto sięgnie po tę książkę, znajdzie w niej artykuł, który zatytułowałem po prostu „Krótko mówiąc, Stanisław Barańczak".

Był dla mnie jednym z najważniejszych poetów Nowej Fali, a prawdę powiedziawszy: tym najważniejszym. Był też jedynym spośród poetów pokolenia '68, którego nie poznałem osobiście, chociaż wymieniłem z nim kilka listów, faksów i emaili. Myśląc o tym, jak ważnym był dla mnie poetą, ale także krytykiem literackim, ze smutkiem konstatuję, że piszę o nim w czasie przeszłym.

W drugiej połowie lat 90. XX wieku Stanisław Barańczak podjął współpracę z „Rzeczpospolitą", a w szczególności z dodatkiem „Plus Minus", w którym pracowałem jako sekretarz. Kierująca dodatkiem redaktor Elżbieta Sawicka upoważniła mnie do utrzymywania stałego kontaktu ze Stanisławem Barańczakiem, profesorem uniwersytetu Harvarda w USA. Namawiałem poetę raz i drugi, aby dał nam do druku swoje nowe wiersze, ale on wtedy bardziej niż własną twórczością zajęty był pracą przekładową.

Pozostało 84% artykułu
Kultura
Jacek Cieślak: Olimpijski Paryż znowu stolicą świata. Artystyczny kankan o wielu znaczeniach
Kultura
Sztuka i sport w paryskich galeriach: od starożytności do Jeffa Koonsa
Kultura
Osiemnastka Dwóch Brzegów. "To dla nas pretekst do zabawy skojarzeniami"
Kultura
Wystawa w Berlinie. Naga prawda o skrywanej tożsamości Andy’ego Warhola
Materiał Promocyjny
Mity i fakty – Samochody elektryczne nie są ekologiczne
Kultura
Słynny Festiwal BBC Proms w Londynie i w radiowej Dwójce