Był dla mnie jednym z najważniejszych poetów Nowej Fali, a prawdę powiedziawszy: tym najważniejszym. Był też jedynym spośród poetów pokolenia '68, którego nie poznałem osobiście, chociaż wymieniłem z nim kilka listów, faksów i emaili. Myśląc o tym, jak ważnym był dla mnie poetą, ale także krytykiem literackim, ze smutkiem konstatuję, że piszę o nim w czasie przeszłym.
W drugiej połowie lat 90. XX wieku Stanisław Barańczak podjął współpracę z „Rzeczpospolitą", a w szczególności z dodatkiem „Plus Minus", w którym pracowałem jako sekretarz. Kierująca dodatkiem redaktor Elżbieta Sawicka upoważniła mnie do utrzymywania stałego kontaktu ze Stanisławem Barańczakiem, profesorem uniwersytetu Harvarda w USA. Namawiałem poetę raz i drugi, aby dał nam do druku swoje nowe wiersze, ale on wtedy bardziej niż własną twórczością zajęty był pracą przekładową.
Ofiarował nam zatem do druku tłumaczenia wierszy m.in. Charlesa Simicia (laureata Nagrody im. Zbigniewa Herberta 2014!), George'a Herberta i Johna Keatsa, a także dziesięciostronicowy szkic poświęcony twórczości tego ostatniego, autora „Ody do słowika". Było to latem 1996. Rok później szkic ów ukazał się jako wstęp do „33 wierszy" Keatsa, wydanych w Biblioteczce Poetów Języka Angielskiego pod redakcją Stanisława Barańczaka (publikowanej najpierw przez wydawnictwo Arka, potem przez Znak). Koniec końców podarował nam do druku swoje trzy wiersze: „Kasety", „Łzy w kinie" i „Nowe zarazy", które niebawem (w roku 1998) miał ogłosić w tomie „Chirurgiczna precyzja. Elegie i piosenki z lat 1995-1997", za który uhonorowano go nagrodą Nike.
Za każdym razem, gdy do niego dzwoniłem do Newtonville, gdzie mieszkał (nota bene, zanim w roku 1981 wyjechał do USA, mieszkał w Poznaniu przy ulicy Newtona!), byłem bardzo, ale to bardzo speszony. Barańczak był bowiem znany ze swego perfekcjonizmu. Złożone już do druku w „Rzeczpospolitej" teksty wysyłałem faksem – było to jeszcze zanim Polska podłączyła się do Internetu – do Ameryki, a po kilku, kilkunastu minutach wracała stamtąd skrupulatnie wykonana przez poetę korekta.
Był poetą, którego poezję pokochałem, że się tak niezbyt zręcznie wyrażę, od pierwszego wejrzenia. Stało się to w połowie lat siedemdziesiątych. Jako licealista, a potem student polonistyki UJ, a także jako początkujący poeta fascynowałem się twórczością naszych, jak wtedy ich nazywaliśmy, „starszych braci" – starszych o średnio dziesięć lat – współtwórców Nowej Fali: Adama Zagajewskiego i Juliana Kornhausera, Krzysztofa Karaska i Leszka Szarugi, Ryszarda Krynickiego i właśnie Barańczaka. Z wypiekami na twarzy czytałem dyskusję, która przetoczyła się przez łamy prasy, a która de facto kończyła pokoleniową przygodę Nowej Fali, dyskusję rozpoczętą właśnie przez Barańczaka artykułem pod tytułem „Zmieniony głos Settembriniego".