Marsz Maanamu na szczyt

Wokalistka Kora Jackowska mówi Jackowi Cieślakowi o wzlotach i upadkach słynnego zespołu.

Aktualizacja: 15.10.2015 06:43 Publikacja: 14.10.2015 21:02

Kora Jackowska

Kora Jackowska

Foto: Fotorzepa, Adam Burakowski

"Rzeczpospolita": Pamięta pani dzień, kiedy 40 lat temu powstał Maanam?

Kora Jackowska:
Jeżeli uznamy, że Maanam to Marek Jackowski i ja, spotkaliśmy się dużo wcześniej. Niezależnie od tego, co się po drodze między nami działo, ważne było bycie razem i dopasowywanie się, bo przecież kiedy się spotkaliśmy, byliśmy sobie obcy. Najpierw zostałam matką, a życie było ciężkie w prostym ludzkim wymiarze, bo nie mieliśmy mieszkania. Żyliśmy nie wiadomo jak. Chyba powietrzem i słońcem. Przed Maanamem Marek grał w wielkich zespołach, w Anawa Marka Grechuty, Ossjanie, jednak ciągnęło go do innej muzyki. Muzyka była zabawą. Nie myśleliśmy o przyszłości. Ja coś napisałam, Marek zagrał. Rejestrowaliśmy to na byle jakim magnetofonie, który ciągle się psuł. Ale non stop się działo. Nieświadomie, ale krok po kroku, szliśmy do przodu. Kiedy zaczynałam śpiewać, nie było dla mnie żadnej stawki, bo nie przeszłam ministerialnego egzaminu i jako wokalistka byłam poza PRL-em. Za występ pobierałam stawkę technicznego. 400 zł.

To była równowartość czterech butelek wódki. A czy czuliście, że niedługo będziecie w rockowej szpicy?

Nie, bo działaliśmy w Krakowie i byliśmy przytłoczeni wielką sztuką – Tadeusza Kantora, Starego Teatru, Piwnicy pod Baranami. W Krakowie nie było mocnego zespołu rockowego, a muzyków rockowych traktowano tak jak dziś disco polo. Również jazzmani nienawidzili rockowców. Byliśmy dla nich szarpidrutami. Johna Portera poznaliśmy przez środowisko psychologów. Generalnie spotykaliśmy się ze środowiskiem filozofów i trwały ciągłe dysputy o buddyzmie albo buddyzmie zen. Do tego dochodziła fascynacja Indiami. Żyliśmy w środowisku, które kontestowało PRL. To były nagie performance'y Jerzego Beresia i sztuka Marii Pinińskiej-Bereś, kiedyś obśmiewana, a teraz doceniona, bo wpisuje się w nurt sztuki feministycznej. My się z nimi spotykaliśmy. Razem z naszymi z dziećmi. Czułam, że żyję jak na wulkanie. Polska jaśniała kulturą. Jeździliśmy, jeszcze z Milo Kurtisem, po klubach studenckich. Ale najważniejsze było spotkanie z Johnem Porterem. Oddaję cesarzowi to, co cesarskie.

Jego kompozycja „Brave Gun", którą znaliśmy potem z płyty „Helicopters" Porter Band, znalazła się na albumie „Miłość jest cudowna" w akustycznej wersji, a pani śpiewa chórki.

Tak. John Porter w naszym trio Maanam Elektryczny Prysznic był najbardziej świadomy. Występy z tamtych czasów nagrał Maciej Zembaty, z którym koncertowaliśmy. Puszczał te nagrania w Trójce, w swoim programie „Zgryz". Myślę, że nasi fani mają to na taśmach. Mój Kamil Sipowicz ma dziesięć nagrań. Ale zapis był bardzo amatorski. Nie nadaje się do publikacji. To pierwociny.

Marek Jackowski zawsze podkreślał, że komponował, jak dostał pani tekst.

Tak. On to lubił i ja to lubiłam. Byliśmy co do tego bardzo zgodni. A w takich duetach jak nasz różnie bywa. Kiedy miałam pisać do gotowej muzyki filmowej Jana Kantego Pawluśkiewicza, wiązało się to z wielkim trudem i było nieudolne. Nie umiem pisać do muzyki. Sama piszę bardzo świadomie. Frazowo. Kiedy przesłuchałam album „Miłość jest cudowna", przeżyłam szok. Ludzie dzisiaj nawet nie mają prawa tak grać. Maanam to zupełnie inny świat.

Przełomem był występ w czerwcu 1980 roku na festiwalu w Opolu, gdzie zagraliście „Boskie Buenos" i „Żądzę pieniądza".

Opole otworzyło nam drzwi pod strzechy. Wystąpiłam w telewizji, sama nie mając telewizora. To nie była scena dla zespołów rockowych, tylko dla orkiestry. Tam objawiał się cały PRL. W pewnym momencie wszyscy byli pijani. Trzeba było się przebić do akustyka jak ksiądz po kolędzie. Powiedzieć wyraźnie: „Ja teraz będę występować!". Ale pierwsze było radio. Teresa Kowińska z Trójki puściła nasze nagranie „Blues Kory" zarejestrowane w Katowicach i zajęliśmy drugie miejsce na liście przebojów za Czesławem Niemenem. Strajki sierpniowe przeżywałam już jako gwiazda. Występowaliśmy w fabryce w Ursusie.

Czy miało znaczenie, że była pani jedyną wokalistką pośród zespołów rockowych?

Trudno było czuć się ikoną seksu, kiedy moimi odbiorcami były dzieci w porywach do 16 i 17 lat.

Jako ówczesny 12-latek protestuję!

W PRL ludzie bawili się inaczej. Ciągle były albo imieniny, albo urodziny, albo grzyby. Non stop okazja do wypicia. Ciasteczka i wódeczka. Jako seksidol mogłam się poczuć podczas pierwszego wyjazdu do Holandii oraz w czasie koncertów w Niemczech. Tam mieliśmy dorosłą publiczność. Na widowni byli faceci, z którymi można było pójść do łóżka, i kobiety, które do łóżka mogły iść. Kochali nas. Zjechaliśmy całe Niemcy. Graliśmy też na Roskilde. Mieliśmy fankluby, występowaliśmy w najlepszych salach i produkcjach telewizyjnych. Wydawaliśmy płyty. Te wyjazdy przywracały nam poczucie godności, bo Polsce nie było nic i nic oficjalnie nie można było kupić. Nawet pieluszek dla dzieci! W końcu padła propozycja, żebyśmy zostali w Niemczech. Za późno. Byliśmy totalnie zmęczeni. Koncertowanie było jak dragi. Wyniszczało nas. Nie umieliśmy wypoczywać. Trzeba było zawiesić działalność. Gdyby nie dzieci i konieczność zajęcia się nimi, a potem wsparcie Kamila, chyba bym umarła ze zmęczenia na scenie.

Jaki warunek musiał być spełniony, żeby Maanam ruszył od nowa?

Ciężka praca od podstaw. Dostawałam regularnie zaproszenia do Stanów Zjednoczonych. Proponowano mi występy z muzykami sesyjnymi, którzy byli brani pod uwagę przez Davida Bowiego na jego tournée „Spider". Byli perfekcjonistami, ale to się łączy z automatyzmem, którego nie znoszę. Odpowiadałam, że bez Marka nie pojadę. A Marek budował swoje życie od nowa. Ja to szanowałam. Czekałam. Po 1989 roku przez denominację straciłam jednak wszystkie pieniądze. Musiałam zarobić na rodzinę. W Stanach Maanam harował, ale to, co przywieźliśmy, pozwoliło mi zrobić remont domu i otworzyć z Kamilem firmę płytową Kamiling Co, która wydała potem wszystkie albumy Maanamu. Pierwszą był „Derwisz i Anioł". Mieliśmy przebój za przebojem. To był mocny punkt odbicia. Ja jestem lekkoatletką dobrą w skoku wzwyż i skoku w dal.

„Róża" z 1994 roku sprzedała się w ponad 350 tys. egzemplarzy.

I te dwie płyty przyczyniły się do mojego skoku materialnego, bo wcześniej mieszkałam skromnie, w PRL-owskim syfie. Przed blokiem stały tabuny fanów. Pisali po ścianach słowa uwielbienia, a ja tłoczyłam się z dwójką dzieci w kilkudziesięciometrowym mieszkanku na parterze. W końcu dozorczyni przypięła pinezkami kartony do ściany i podpisała: „Tu pisać do pani Kory". Wcześniej było jeszcze gorzej. Przecież pod koniec lat 70. mieszkaliśmy z dwójką dzieci w squacie. To był prawdziwy punk!

Jak się skończył Maanam?

Podczas jednego z występów Marek spadł ze sceny. Miał skomplikowane złamanie stopy, a my zakontraktowane koncerty. Znaleźliśmy zastępcę, a Marek miał płacone honorarium. Potem wyjechał do Włoch i nie sposób było pracować. Każdy koncert wymagał przecież, żeby dostał się z południa kraju do Rzymu, przyleciał do Polski, a potem dojechał samochodem na występ. To było potwornie skomplikowane! Często zdążał na kilka ostatnich piosenek, a ja należę do osób, które nie mogą wyjść na scenę bez próby. Poza tym Marek miał chore serce. Dlatego myślę, że decyzją o rozwiązaniu Maanamu przedłużyłam mu życie. Gdyby nie jeździł do Polski, toby żył. Ale ciągle miał jakieś plany, a to z grupą Plateau, a to solowe, i jego serce nie wytrzymało. Ale ja też czułam zmęczenie. Prawdopodobnie byłam już chora, dlatego podjęłam decyzję, że muszę odpocząć. Od razu poczułam się fantastycznie. Dopiero potem Nina Terentiew złożyła mi propozycję udziału w „Must Be the Music".

Co dalej?

Koncertów nie daję od dwóch lat. Nie kończę płyty solowej od trzech, bo mieszkam z Kamilem poza Warszawą. Moja choroba zmieniła priorytety. Chcę łapać chwile szczęścia. Najlepiej się czuję, gdy jestem z moją rodzinę, w słońcu, kiedy patrzę na świat, gdy słucham muzyki. I gdy maluję. To jest dla mnie bezcenne.

"Rzeczpospolita": Pamięta pani dzień, kiedy 40 lat temu powstał Maanam?

Kora Jackowska:
Jeżeli uznamy, że Maanam to Marek Jackowski i ja, spotkaliśmy się dużo wcześniej. Niezależnie od tego, co się po drodze między nami działo, ważne było bycie razem i dopasowywanie się, bo przecież kiedy się spotkaliśmy, byliśmy sobie obcy. Najpierw zostałam matką, a życie było ciężkie w prostym ludzkim wymiarze, bo nie mieliśmy mieszkania. Żyliśmy nie wiadomo jak. Chyba powietrzem i słońcem. Przed Maanamem Marek grał w wielkich zespołach, w Anawa Marka Grechuty, Ossjanie, jednak ciągnęło go do innej muzyki. Muzyka była zabawą. Nie myśleliśmy o przyszłości. Ja coś napisałam, Marek zagrał. Rejestrowaliśmy to na byle jakim magnetofonie, który ciągle się psuł. Ale non stop się działo. Nieświadomie, ale krok po kroku, szliśmy do przodu. Kiedy zaczynałam śpiewać, nie było dla mnie żadnej stawki, bo nie przeszłam ministerialnego egzaminu i jako wokalistka byłam poza PRL-em. Za występ pobierałam stawkę technicznego. 400 zł.

Pozostało 87% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Czym jeździć
Technologia, której nie zobaczysz. Ale możesz ją poczuć
Tu i Teraz
Skoda Kodiaq - nowy wymiar przestrzeni
Kultura
Jubileuszowa Gala French Touch La Belle Vie! w Warszawie
Kultura
Polskie studio Badi Badi stworzyło animację do długo wyczekiwanej w świecie gamingu gry „Frostpunk 2”
Kultura
Nowy system dotacji Ministerstwa Kultury: koniec ingerencji gabinetu politycznego
Kultura
Otwarcie Muzeum Sztuki Nowoczesnej za miesiąc, 25 października