"Rzeczpospolita": Pamięta pani dzień, kiedy 40 lat temu powstał Maanam?
Kora Jackowska: Jeżeli uznamy, że Maanam to Marek Jackowski i ja, spotkaliśmy się dużo wcześniej. Niezależnie od tego, co się po drodze między nami działo, ważne było bycie razem i dopasowywanie się, bo przecież kiedy się spotkaliśmy, byliśmy sobie obcy. Najpierw zostałam matką, a życie było ciężkie w prostym ludzkim wymiarze, bo nie mieliśmy mieszkania. Żyliśmy nie wiadomo jak. Chyba powietrzem i słońcem. Przed Maanamem Marek grał w wielkich zespołach, w Anawa Marka Grechuty, Ossjanie, jednak ciągnęło go do innej muzyki. Muzyka była zabawą. Nie myśleliśmy o przyszłości. Ja coś napisałam, Marek zagrał. Rejestrowaliśmy to na byle jakim magnetofonie, który ciągle się psuł. Ale non stop się działo. Nieświadomie, ale krok po kroku, szliśmy do przodu. Kiedy zaczynałam śpiewać, nie było dla mnie żadnej stawki, bo nie przeszłam ministerialnego egzaminu i jako wokalistka byłam poza PRL-em. Za występ pobierałam stawkę technicznego. 400 zł.
To była równowartość czterech butelek wódki. A czy czuliście, że niedługo będziecie w rockowej szpicy?
Nie, bo działaliśmy w Krakowie i byliśmy przytłoczeni wielką sztuką – Tadeusza Kantora, Starego Teatru, Piwnicy pod Baranami. W Krakowie nie było mocnego zespołu rockowego, a muzyków rockowych traktowano tak jak dziś disco polo. Również jazzmani nienawidzili rockowców. Byliśmy dla nich szarpidrutami. Johna Portera poznaliśmy przez środowisko psychologów. Generalnie spotykaliśmy się ze środowiskiem filozofów i trwały ciągłe dysputy o buddyzmie albo buddyzmie zen. Do tego dochodziła fascynacja Indiami. Żyliśmy w środowisku, które kontestowało PRL. To były nagie performance'y Jerzego Beresia i sztuka Marii Pinińskiej-Bereś, kiedyś obśmiewana, a teraz doceniona, bo wpisuje się w nurt sztuki feministycznej. My się z nimi spotykaliśmy. Razem z naszymi z dziećmi. Czułam, że żyję jak na wulkanie. Polska jaśniała kulturą. Jeździliśmy, jeszcze z Milo Kurtisem, po klubach studenckich. Ale najważniejsze było spotkanie z Johnem Porterem. Oddaję cesarzowi to, co cesarskie.
Jego kompozycja „Brave Gun", którą znaliśmy potem z płyty „Helicopters" Porter Band, znalazła się na albumie „Miłość jest cudowna" w akustycznej wersji, a pani śpiewa chórki.
Tak. John Porter w naszym trio Maanam Elektryczny Prysznic był najbardziej świadomy. Występy z tamtych czasów nagrał Maciej Zembaty, z którym koncertowaliśmy. Puszczał te nagrania w Trójce, w swoim programie „Zgryz". Myślę, że nasi fani mają to na taśmach. Mój Kamil Sipowicz ma dziesięć nagrań. Ale zapis był bardzo amatorski. Nie nadaje się do publikacji. To pierwociny.