Mówi pan o sobie, że jest chłopakiem z Bieszczad, gdzie nie jest lekko i każdy musi się utrzymać z ciężkiej pracy.
Od dziecka mieszkałem w Iwoniczu, skąd do Bieszczad jest 100 km. Od zawsze szukałem takiego miejsca, gdzie mógłbym spokojnie posłuchać muzyki. Jak każdy chłopiec ganiałem na podwórku za piłką nożną, a potem do kosza. Później pojawiły się pierwsze męskie przyjaźnie, a z grona tamtych ziomków do dziś mam serdecznego przyjaciela. Potem się ożeniłem, wylądowałem w Lesku i urodził mi się synek. Pracowałem na budowie, w lesie, potem w przedszkolu, mając pewność, że każde z tych doświadczeń poszerza moją świadomość, podpowiada mi, kim jestem i co naprawdę chcę robić.
Bieszczady kojarzą się też z ludźmi szukającymi wolności, poezją śpiewaną, Stachurą, Starym Dobrym Małżeństwem. A panu?
Nigdy tego nie negowałem, ale też nie zmuszałem się do jakiegoś zastanawiania nad tym. Jak był wolny czas, wakacje i można było z ziomkami popić – jechałem nad Solinę i do Polańczyka. Tam jest wspaniale, bo są jeziora, doliny, lasy, góry. Czuje się tam autentycznie wolność. Nie ma wielu ludzi i można poczuć też siebie, odpocząć psychicznie, zwłaszcza gdy się łazi po górach. Niestety, teraz urósł mi brzuch.
A czy są jakieś związki między tradycją bieszczadzkiego śpiewania i tym, że śpiewa pan z towarzyszeniem gitary akustycznej, nie bez dozy melancholii?
Aura miejsca, w którym się mieszka, może oddziaływać na człowieka. Oczywiście, słyszałem Stare Dobre Małżeństwo. Pełen szacunek dla nich, ale to na pewno nie jest mój klimat, klimat, na który bym się powoływał. Może tego nie rozumiem? Może to kwestia czasu i pokoleniowa sprawa?