Zainteresował się pan Krzysztofem Krawczykiem jeszcze przed jego śmiercią. Dlaczego?
Dla mnie zawsze intrygujące jest zderzenie mitu i wyobrażenia, które powstaje z drugiej strony ekranu telewizora, z życiem. To tak, jakby iść na wyprawę ze świata baśni do świata rzeczywistego, nasyconego bólem, problemami, czasem przyziemnością, ale też i szczęściem. Przekraczanie i krążenie wokół tej granicy jest bardzo interesujące. Myślę, że ten proces towarzyszy każdemu, a w przypadku osoby znanej rozwarstwienie między dwoma światami staje się jeszcze bardziej wyraźne, a przez to dostrzegalne. W przypadku Krzysztofa Krawczyka zarówno ta jedna, jak i druga strona lustra jest bardzo bogata i fascynująca. Droga artystyczna i historia życia.
Artysta zmarł nagle i premiera z szacunku dla rodziny została przełożona. Ale też zespół był w szoku, nie wiedział, jak sobie poradzić z odpowiedzialnością po śmierci, bądź co bądź, łodzianina.
Zdarzają się takie chwile, kiedy ten – fikcyjny jednak – obszar sztuki przenika się z rzeczywistością. To tak, jakby życie dogoniło tę przestrzeń. Po rozmowie z Ewą Pilawską, dyrektor Teatru Powszechnego w Łodzi, naturalną reakcją dla wszystkich było przesunięcie terminu prapremiery. Powrót później był trudny, ale wtedy myślałem o tej pierwszej intuicji, z której miał powstać spektakl „Chciałem być". Starałem się stanąć niejako z boku i przyjrzeć się jej. Pozostało jedno wyjście – po prostu zająć się pracą. Zawsze uważałem, że teatr i sztuka wychodzą także z potrzeby przepracowywania bólu po stracie czy po prostu z takiej, a nie innej natury życia. Odsunąłbym jednak to zagadnienie w obszar tajemnicy, a pytanie o odpowiedzialność za taki stan rzeczy pozostawiłbym pytaniem otwartym.
Był czas, kiedy Krawczyk kojarzył się z tzw. peerelowskim obciachem. Dziś to gotowa reklama. Co się z nami stało? Widzimy, że wszystko wraca na stare tory? Czy jesteśmy politycznie zdystansowani do przeszłości i polityki?