„Live in London” to finałowy wieczór głośnej trasy koncertowej, podczas której George Michael odwiedził Warszawę. Po 15 latach przerwy pojechał w tournée, które miało podsumować jego karierę.
W latach 80. i 90. nie nagrywał tak często jak inne gwiazdy pierwszej ligi popu, ale miał 20 wielkich przebojów. Jego piosenki się nie starzeją. Na scenie prezentował je w niezmienionych wersjach i brzmiały bezbłędnie. Zadziwiające jednak, że artysta tej klasy nie chciał zaproponować fanom niczego nowego.
Na nagraniu z Londynu widać, że jest muzykiem sprawnym, ale wypalonym. Może jedynie naśladować samego siebie sprzed lat. Udaje się to w wymiarze wokalnym, bo jego głos wciąż jest przejrzysty, mocny, zadziwiająco gładki. Ale dziś być wspaniałym wokalistą to za mało. Potrzebne jest widowisko.
I tu Michael zawodzi, choć był symbolem artysty dbającego o image i wizualną oprawę utworów. Stworzył jedne z najlepszych teledysków – we „Freedom” i „Too Funky” pojawiały się supermodelki, w „Fastlove” i „Spinning the Wheel” – fantastyczni tancerze, wystylizowani na futurystycznych kochanków czy dekadentów odurzonych aurą lat 20. ubiegłego stulecia.
W Londynie tej magii nie było – jedyny element scenografii stanowiła siatka, na której wyświetlały się wizualizacje. Świetny pomysł, jednak nie uratował wieczoru. Michael sam przed publicznością, pozbawiony towarzystwa tancerzy, wyglądał smętnie. Nie jest charyzmatycznym gwiazdorem, kiepsko tańczy, boi się sceny. Na Wembley chodził w tę i z powrotem, powtarzał te same gesty. Nie przygotował choreografii ani kostiumów.