Tamte obchody mogły się podobać lub nie, ale trzeba przyznać, że miały rozmach i pozostawiły po sobie trwałą wizualną i skojarzeniową spuściznę. Wydają się więc teraz czymś w rodzaju idealnego punktu odniesienia, który sprawia jednak, że wyobrażenie sobie obchodów Roku Lutosławskiego staje się jeszcze bardziej problematyczne. Ławeczki na Krakowskim Przedmieściu grające kolejne części „Łańcucha"? Ciepłe oczy „Witka" spoglądające na nas z przypinek i koszulek w każdym kiosku Ruchu w stolicy? A może przystanki autobusowe z hasłami „Luto was here"? Albo – jako gratisowe dodatki do popularnych czasopism – piosenki, które Lutosławski komponował – bardzo niechętnie – w latach pięćdziesiątych?
Jak upamiętnić muzyka, z którego osobą fraza „największy po Chopinie" (ba, niektórzy „po" zamieniają nawet na „obok") zrosła się niczym epitet homerycki, a który, z drugiej strony, nawet wśród zagorzałych melomanów ma opinię hermetycznego, nieprzystępnego i trudnego? Chętnie chwalimy się Lutosławskim, jaśniejącym na dwudziestowiecznej scenie muzycznej blaskiem gwiazdy pierwszej wielkości; chętnie recytujemy jego muzyczną genealogię, z dumą umieszczamy jego nazwisko w sąsiedztwie nazwisk Bartóka, Prokofiewa i Strawińskiego. Jednocześnie – słuchamy go niechętnie i wciąż niewiele wiemy o jego dziele. Jest ikoniczną postacią dla muzykologów i historyków kultury polskiej XX wieku, a jednak wciąż ma trudności, by przebić się do tak zwanej szerszej świadomości społecznej.