Biznes kręci się doskonale i nic nie wskazuje, że przeminie moda na niby-operowe śpiewy z towarzyszeniem pseudosymfonicznych, samplowanych brzmień lub banalne melodyjki rozpisane na wielką orkiestrę. Po dłuższym milczeniu postanowiły właśnie przypomnieć o sobie dwie gwiazdy gatunku crossover: Sarah Brightman i Andrea Bocelli, którzy 11 lat temu wykonali w duecie ckliwy szlagier „Time To Say Goodbye“ i podbili świat. Dziś stał się on znakiem rozpoznawczym gatunku, żyje nadal śpiewany na imprezach, ale i na wielkich koncertach przez poważnych artystów, którym marzy się podbicie serc masowej widowni.
Płyta z tym przebojem w samych Niemczech znalazła w 1997 r. trzy miliony nabywców i nadal dobrze się sprzedaje. Świadczy o tym sukces wydanego pod koniec 2007 r. albumu Bocellego z jego najbardziej znanymi utworami. W ślad za nim na rynku pojawił się więc album DVD „Vivere – Live in Tuscany“ z zarejestrowanym koncertem w Toskanii. Niewidomy włoski tenor śpiewał tam swoje piosenki w towarzystwie rozmaitych sław. Pojawił się nawet aktualny pianista numer 1, Lang Lang, który między jednym a drugim szlagierem zagrał „Rapsodię węgierską“ Liszta.
Brytyjka Sarah Brightman zapowiada natomiast, że po pięcioletniej przerwie w marcu ukaże się jej nowy album. Musicalowa aktorka, której sceniczne sukcesy bardziej wynikają z faktu, że była żoną najwybitniejszego twórcy gatunku Andrew Lloyda Webbera, po rozwodzie z nim pożegnała się z teatrem i skupiła się na śpiewaniu. Każda jej płyta lądowała na listach bestsellerów. Najnowsza, zatytułowana „Symphony“, ma być mieszanką ballad, przebojów rockowych i muzyki klasycznej („Planety“ Holsta).
Taki jest oto dzisiejszy crossover. Czy ktoś jeszcze pamięta, że pierwotnie ten termin miał oznaczać przekraczanie granic, poszukiwanie nowych brzmień i rozwiązań? Pojawił się w latach 80. dla określenia agresywnego rocka łączącego w sobie elementy punku i heavy metalu, ale szybko został zaadaptowany dla potrzeb promocji muzyki popadającej w banał lub ocierającej się o kicz.
W epoce postmodernizmu, w której normą stało się posługiwanie się cytatami z cudzych dzieł i mieszanie dalekich od siebie konwencji stylistycznych, żaden poszukujący artysta nie używa jednak terminu crossover. Nie mówił tak o swym projekcie Leszek Możdżer, gdy z wiolonczelistą Andrzejem Bauerem i didżejem Bunio zabrał się do utworów Witolda Lutosławskiego, czyniąc je obiektem improwizacji oraz zabiegów samplujących. Nie pojawia się też to słowo w ambitnym jazzie, choć można w nim odnaleźć wiele połączeń z muzyką etniczną, elektroniką czy eksperymentalną awangardą. Nie używamy go nawet w odniesieniu do szalonego Nigela Kennedy’go, który z równym zaangażowaniem grywa klasyczne koncerty skrzypcowe, jazz, standardy Jimiego Hendriksa i muzykę klezmerską. Czasami nawet robi z tego melanż podczas jednego występu.