Rz: Jest pan przekonany, że z kameralnej tragedii, jaką jest „Otello”, można zrobić plenerowe widowisko?
Michał Znaniecki:
– „Otella” traktuje się z reguły jako wielkie widowisko, dopiero gdy przystępujemy do pracy nad nim, odkrywamy, że Verdi często zapisał w partyturze trzykrotne „p”, a więc delikatne piano. I okazuje się, że dominuje tu intymność. Tradycja inscenizacyjna zawsze eksponowała widowiskowość tej opery, ale należę do reżyserów walczących z tradycją. Zbudowałem olbrzymią, metalową fortecę, która zarazem jest jakby mózgiem samego Otella, coraz bardziej zardzewiałym, gdyż ściany potężnej budowli ulegną stopniowej korozji. Wydaje mi się, że proponuję efektowny element scenograficzny, ale i podkreślam intymny charakter zdarzeń. Otello, który w pierwszych scenach jawi się jako niezwyciężony i bezkompromisowy dowódca, stopniowo staje się słaby i bezbronny. Mam nadzieję, że moja koncepcja, od efektownej widowiskowości ze statkami i efektami pirotechnicznymi przechodząca do intymnych zdarzeń, będzie czytelna dla widza. Tak zresztą Verdi skomponował „Otella”. W pierwszej scenie atakuje widza masą dźwięków, potem konsekwentnie wycisza orkiestrę.
Verdi postępuje dokładnie odwrotnie niż Alfred Hitchcock w swoich filmach, który uważał, że trzeba zacząć od trzęsienia ziemi, a później napięcie powinno rosnąć.
Modlitwa Desdemony w ostatnim akcie należy do najbardziej lirycznych i intymnych fragmentów w całych dziejach opery. Gdy nadchodzi Otello, muzyka nabiera dynamizmu, ale moment zbrodni jest tego pozbawiony, co zresztą bardzo mi odpowiada. Staram się unikać scen, w których bohaterowie, pragnący wymierzyć sprawiedliwość, biegają za swą ofiarą z nożem, który w tym przypadku należy zastąpić poduszką. Znacznie lepiej, gdy napięcie przekazuje wówczas sama muzyka.