Upiór ma krwawo-żółte oczy, jego włosy stoją dęba w pełni księżyca.
W kolejnym ujęciu kościotrup szczerzy kły, ściskając zakrwawioną siekierę. Zamachuje się na nas krogulczymi paznokciami. Po krwawych ekscesach trafił do mrocznej celi i szarpie pętające go łańcuchy. Potem zmienił się w majestatyczną mumię i tronował na tle egipskiej piramidy, zaś w czasie rewolucji komputerowej przeistoczył się w groźnego cyborga. W czasie wojny irackiej prowadził żołnierzy do ataku. Tak zmieniał się Eddie, maskotka Iron Maiden znana z albumów zespołu, który nazwę zawdzięcza średniowiecznemu narzędziu tortur.
Można było się nie dziwić, że na początku lat 80., gdy grupę tworzyli 20-latkowie, zaś na koncerty przychodziły nastolatki, upiór był tak samo ważny w karierze muzyków, jak ich piosenki. Ale po latach kult Eddiego musi wywoływać ironiczny uśmiech – świadczy o zdziecinnieniu naszej kultury, fascynacji śmiercią i złem.
Oczywiście, w oswojonym, popowym wcieleniu, co dziwi już mniej, bo ludzie zawsze lubili się straszyć. Iron Maiden, którzy na tle innych rockowych gwiazd są niezwykle spokojnymi dżentelmenami, zrobili z tego widowisko. Wypożyczyli maskotkę do gry komputerowej, ale najbardziej żywotne jest jej sceniczne wcielenie, gdy występuje na tle muzyków jako gigantyczna marioneta.
Obecne tournee Iron Maiden nawiązuje do "World Slavery Tour" z lat 1984 – 1985. Dla polskich fanów rozpoczęło się na warszawskim Torwarze.