Nazywaną tak prawem kaduka. Z zespołem z Liverpoolu łączyło Czerwone Gitary to tylko, że podobnie jak Beatlesów muzyków było czterech (jedynie w samych początkach pięciu – z Jerzym Koselą). Lennon z McCartneyem nie pisali takich piosenek jak „Trzymając się za ręce”, o tym, że „gdzieś daleko jest Wołgi brzeg”, nie grali też „Wieczoru na redzie” Sołowiowa-Siedoja („Praszczaj, liubimyj gorod”) czy „Z rozkazu serca” Żalskiego („Dla żołnierza najważniejsze/ są rozkazy, a nie wiersze”.
No, ale Beatlesi nie musieli grać na festiwalach w Kołobrzegu czy Zielonej Górze. Z drugiej strony, czy Czerwone Gitary musiały?
Niewątpliwie największą zaletą albumu jest jego dokumentalność. Nagrania nie zostały podrasowane
Niewątpliwie największą zaletą albumu jest jego dokumentalność. Nagrania nie zostały podrasowane, słyszymy dokładnie to, co Klenczon, Krajewski, Dornowski i Skrzypczyk grali w Opolu, Sopocie, Kołobrzegu czy Zielonej Górze. Skrócone zostały jedynie oklaski publiczności. W przeciwnym bowiem razie zestaw musiałby liczyć osiem płyt, a nie cztery.
Nagrania bezlitośnie obnażają słabości zespołu, pokazują też, jak skromnymi środkami technicznymi dysponowali muzycy. Tak się grało w epoce bigbitu: brakowało wszystkiego poza energią, zapałem i dobrymi chęciami. „Smaczki” albumu to kiksy muzyków (i konferansjerów, z Lucjanem Kydryńskim na czele), pomyłki, a także kuriozalne nagranie superprzeboju... Jerzego Połomskiego „Cała sala śpiewa z nami”. To w 1979 roku w Opolu Krajewski, by wreszcie skończyć wielominutową owację i dopuścić do głosu kolejnego wykonawcę, zaintonował „Całą salę...”.