Kto sądzi, że dobrze zna ostatnie dzieło Giacomo Pucciniego z arią „Nessun dorma" śpiewaną przez wszystkich tenorów świata, a która weszła do muzyki pop i reklam, powinien wybrać się do Opery i Filharmonii Podlaskiej. Zobaczy zupełnie inną „Turandot" – zrealizowaną prostymi środkami, a przepełnioną dramatyzmem.
Reżyser Marek Weiss odważył się na to, co rzadko robią inscenizatorzy na świecie. Przedstawił tylko to, co skomponował Puccini, który pracował nad ostatnią operą w pośpiechu, walcząc z rakiem gardła. Przegrał ten wyścig, zabrakło czasu, nie zdołał dokończyć finału.
Na prapremierze w La Scali w 1926 r. Arturo Toscanini przedstawił jedynie to, co skomponował Puccini. Ale już następnego wieczoru pokazano tam „Turandot" z zakończeniem, które dopisał Franco Alfano – pompatycznym, z trudem przystającym do muzyki Pucciniego. A jednak tak zrosło się z „Turandot", że mało kto wyobraża sobie, by ta opera mogłaby być inna.
W Białymstoku spektakl kończy się samobójstwem skromnej Liu zakochanej w Kalafie. Woli odebrać sobie życie, niż zdradzić imię ukochanego srogiej księżniczce Turandot, bo ta skazałaby go na śmierć.
Zamiast dokomponowanych później mało psychologicznie uzasadnionych finałowych wyznań miłosnych Turandot i Kalafa mamy więc tragedię kobiety gotowej na największe poświęcenie. Tym prawdziwszą, że pięknie wokalnie i aktorsko podaną przez Katarzynę Trylnik.