Jest 15 grudnia 1944 r. Orkiestra Glenna Millera stacjonuje w Anglii, ale po wyzwoleniu Paryża ma zagrzewać do boju żołnierzy antyhitlerowskiej koalicji na kontynencie. Szef bandu leci do Francji pierwszy. Wsiada do małego jednosilnikowego samolotu Noorduyn Norseman. Wieża udziela wskazówki, by maszyna leciała nisko nad kanałem La Manche, ponieważ dwa bombowce B17 miały awarię podczas nalotu na niemieckie pozycje i zrzucają bomby do morza. Minęło siedem dni. BBC informuje, że Miller zaginął w czasie lotu do stolicy Francji. Norseman został trafiony bombą zrzuconą przez B17.
[srodtytul]Cholerne łóżko[/srodtytul]
Mija 40 lat, podczas których osieroceni przez Millera muzycy i ich następcy grają repertuar założyciela orkiestry. Nagle wiadomość jak grom z jasnego nieba. Brat Millera ujawnia, że historia z zaginięciem nad kanałem La Manche była mistyfikacją.
– Nie zginął w katastrofie lotniczej, lecz zmarł w szpitalu na raka płuc – powiedział Herb Miller. Według jego wersji muzyk rzeczywiście wsiadł na pokład samolotu i doleciał do Francji. Tyle że od razu został przetransportowany do szpitala. Zmarł 24 godziny później. Herb tłumaczył, że wieść o katastrofie sfabrykował z miłości do brata.
– Chciał umrzeć jako bohater, a nie w cholernym łóżku – przekonywał. Swoją wersję poparł listem, jaki otrzymał od Glenna, nałogowego palacza. Muzyk pisał w nim: "Jestem całkowicie wyniszczony. Mam kłopoty z oddychaniem. To coś poważnego". Herb ujawnił też, że po rzekomej katastrofie nie było dochodzenia, a piloci prowadzący maszynę zginęli w czasie wojny, ale o wiele później. Jak było naprawdę – trudno ustalić. Ale nawet na oficjalnej stronie orkiestry zamieszczono enigmatyczną wersję wydarzeń, że ostatni raz był widziany, jak wchodził na pokład samolotu. Ani słowa o katastrofie.