Jeśli wziąć pod uwagę liczbę koncertów, doganiamy europejską czołówkę, Francję, Niemcy i Holandię. Nie ma już artystów, na których nas nie stać. W jazzowym kalendarzu zrobiło się gęsto, szczególnie jesienią.
W 2007 r. jeden z szefów agencji koncertowej twierdził, że nie da się zorganizować więcej koncertów, bo publiczność nie udźwignie tego finansowo. A jednak udźwignęła i, co najważniejsze, kiedy występuje autentyczna gwiazda, nie ma wolnych miejsc nawet w dużej Sali Kongresowej. Naszą bolączką jest brak odpowiednich sal, nie tylko w Warszawie. I nic nie wskazuje na to, by sytuacja się poprawiła. Rezultat – miejsca dla koncertów trzeba rezerwować z dużym wyprzedzeniem. Tym bardziej że pojawiają się nowe agencje, jak Rubikon, prezentujące wykonawców mniej znanych, ale godnych uwagi (np. René Marie).
Już chyba nikt się nie dziwi, że dwa najlepsze festiwale to Jazzowa Jesień w Bielsku-Białej i Bielska Zadymka Jazzowa. I nie chodzi tylko o gwiazdy. One przyjeżdżają również do Warszawy. Rzecz we wspaniałej atmosferze. A przy tym Jazzowa Jesień pod artystycznym patronatem Tomasza Stańki prezentuje jazz ambitny, którego obawiają się inni organizatorzy. Tam wspaniały koncert dał duet Saluzzi-Lechner, a życiowy występ zagrał Ornette Coleman. To zaś, co działo się później, przeszło najśmielsze wyobrażenia. Na scenę zaprosił dwóch chłopców i pozwolił im grać na swoich instrumentach: saksofonie, skrzypcach i trąbce. I jaka z tego wyszła muzyka? Oczywiście free jazz. Jakże proste, a zarazem odważne było to przesłanie przekazane przez twórcę tego stylu.
Za polską jazzową płytę roku uznaję „Tykocin”, suitę Włodka Pawlika na trio jazzowe i orkiestrę z udziałem solisty, trębacza Randy’ego Breckera. Kompozycje zainspirowane historią rodziny Breckerów wywodzących się z Tykocina znakomicie połączyły jazz i klasykę. Nie mniej ciekawa jest płyta „January” tria Marcina Wasilewskiego. Nagrana w nowojorskim studiu Avatar i wydana przez ECM Records awansowała naszych muzyków do światowej elity.
Najodważniejszy zagraniczny album jazzowy „Leucocyte” nagrało szwedzkie trio e.s.t. Niestety, jego lider, pianista Esbjörn Svensson, nie doczekał premiery, zginął podczas nurkowania. Ta płyta wyznaczyła kierunek poszukiwań nowych form improwizacji.