Moja rodzina się tu sprowadza, a to dla mnie trudna operacja. Żona jest Włoszką, urodziła się w Rzymie, wychowała się w Londynie, teraz mieszka w Amsterdamie, dzieci też, na pewno nie będzie im łatwo w Warszawie. Ona była tu w czerwcu, gdy wszystko kwitło i nawet się jej podobało, teraz przyjechała i zobaczyła miasto szare i smutne. Dużo zatem ryzykuję, ale robię to w dobrym momencie. Gdy rozpocząłem w Warszawie próby do "Tristana", zobaczyłem, że mam do dyspozycji świetnych ludzi. Ich energia rozbija ściany studia baletowego. Potencjał tego zespołu był wykorzystywany w 20 procentach. Moja żona przyszła na jedną z prób, usiadła w kącie i obserwowała. Po pewnym czasie zauważyłem, że się uśmiecha. Wtedy zrozumiałem, że warto ją namawiać na osiedlenie się w Warszawie. Wcześniej rozważaliśmy raczej wariant, bym przynajmniej na razie dom miał w Amsterdamie, a pracę w Polsce.
[b]Nie zrywa pan jednak zawodowych kontaktów w Holandii. [/b]
Pozostaję stałym choreografem Het National Ballet. W przyszłym roku będę tam robił duży spektakl o Wacławie Niżyńskim, zaawansowane są prace nad kolejnymi premierami. Na pewno będę musiał odrzucić wiele ofert od innych zespołów, choć gdy wyjdą one od Washington Ballet czy Australian Ballet, nie powinienem odmawiać. Można pracę zorganizować tak, by na czas mojej nieobecności w Warszawie próby prowadził inny choreograf.
[b]Nie był pan w Polsce wiele lat. Szybko odnalazł się pan po powrocie? [/b]
Ostatni raz pracowałem w Warszawie w 1993 r., robiłem balet do III symfonii Góreckiego. Wtedy tancerze zaczęli się starać trzy tygodnie przed premierą, wcześniej rozglądali się, jak z próby wyrwać się na papierosa. Teraz od pierwszego momentu wszyscy byli maksymalnie skoncentrowani. Gdy zaś jeszcze mieszkałem w kraju i tańczyłem w zespole Conrada Drzewieckiego, jeździłem do Warszawy na spektakle z Ewą Głowacką, Gerardem Wilkiem czy Stanisławem Szymańskim, a wieczór baletów Serge'a Lifara był dla mnie objawieniem.
[b]Takich magicznych nazwisk i wydarzeń dziś nie ma. [/b]