Naiwny sen o kibucu

Wybitny izraelski pisarz Amos Oz o młodości w Jerozolimie, oskarżeniach o zdradę i swojej najnowszej książce - opowiada Marcinowi Kube

Aktualizacja: 28.12.2018 19:19 Publikacja: 28.12.2018 00:01

Naiwny sen o kibucu

Foto: AFP

W wieku 79 lat, po walce z rakiem zmarł Amos Oz. Przypominamy wywiad, jaki ze słynnym izraelskim pisarzem przeprowadził w 2013 roku Marcin Kube.

Marcin Kube: „Wśród swoich" to zbiór opowiadań rozgrywających się w latach 50. w kibucu. Jak pan, chłopak z inteligenckiej rodziny, trafił do pionierów?

Amoz Oz:

Przyjechałem do kibucu Chulda z Jerozolimy w wieku 15 lat. Buntowałem się. Mój ojciec był intelektualistą, a ja chciałem zostać traktorzystą. Marzyło mi się nowe życie – praca na roli. Odczuwałem potrzebę życia we wspólnocie. Na początku byłem outsiderem, różniłem się od miejscowej młodzieży. Do pewnego stopnia pozostałem nim do końca, również dlatego że byłem pisarzem.

Zobacz na Empik.rp.pl

Chciał pan pracować fizycznie, a teraz odbiera doktorat honoris causa na uniwersytecie w Łodzi jako jeden z najwybitniejszych pisarzy izraelskich.

To ironiczne. Robię dokładnie to, czego oczekiwał ode mnie mój ojciec. Każda rewolucja zatacza koło i często w kolejnych pokoleniach przodkowie wracają do punktu wyjścia.

W autobiograficznej powieści

„Opowieść o miłości i mroku"

pisał pan, że jako dziecko chciał zostać nie pisarzem, ale książką. Co to oznacza?

"Sceny z życia wiejskiego" - recenzja książki


Dorastałem w Jerozolimie lat 40. Dochodziły nas wiadomości o Holokauście. Lękaliśmy się, że podobne rzeczy nastąpią w naszym mieście. Jako chłopiec wiedziałem, jak łatwo stracić życie. Pomyślałem, że jak dorosnę i stanę się książką, to może jedna kopia mnie ocaleje w którejś z bibliotek w obcym kraju.

Dzisiaj byłby to raczej e-book.

Nie mam nic przeciwko elektronicznym książkom. Najważniejsza nie jest forma, ale to, aby ludzie je czytali. Zabawne, że dziś czytamy je na ekranach podobnie jak dawniej na tabliczkach. Rozwijamy teksty za pomocą przycisku zupełnie jak zrolowane manuskrypty.

„Wśród swoich" to zbiór opowiadań, ale czyta się je niczym jedną powieść.

Pisanie opowiadania jest jak podróż tylko z jedną torbą bagażu podręcznego. Trzeba się dobrze spakować. Krótka forma wymusza minimalizm i precyzję. Historie z „Wśród swoich" rozgrywają się w jednym miejscu i czasie. Postacie się powtarzają, dlatego nie jest do końca ani powieścią, ani zbiorem opowiadań.

Postacie są niczym wyjęte z Czechowa.

Dorastałem w czechowowskim świecie. Mali ludzie z wielkimi ideami. Reformatorzy, którzy nie potrafią zawiązać sznurowadeł. Idealiści z przyziemnymi problemami. Romantycy, którzy komplikują swoje życie rodzinne. Takich ludzi znałem i o nich piszę.

Uciekał pan do kibucu właśnie przed takim światem?

Po czasie zrozumiałem, że natura ludzka się nie zmienia. Zawsze będzie rozdźwięk między ideą a uczuciami.

Dlaczego w pana książkach jest tak wiele melancholii?

Szczęście nie potrzebuje mojego pisania, mówi samo za siebie. To samotni i odrzuceni potrzebują empatii. Świetnie oddaje to słynne zdanie rozpoczynające „Annę Kareninę": „Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, a każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób". Jeden z moich bohaterów Cwi Prowizor rozgłasza złe nowiny o wypadkach, które się zdarzyły na świecie – powodziach, trzęsieniach ziemi. Spytany przez przyjaciela, dlaczego dźwiga cały ciężar świata na swoich barkach, odpowiada: „Zamknąć oczy na okrucieństwo życia to moim zdaniem i głupota, i grzech. Zrobić możemy bardzo niewiele. Więc trzeba przynajmniej coś powiedzieć".

Miałem wrażenie, że pod postacią nastoletniego Mosze Jaszara z opowiadania „Ojciec" skrył się młody Amos Oz. Wyobcowany, pochodzący z miasta i sceptyczny wobec ideologii.

Rzeczywiście, nasze biografie są podobne. Ale nie tylko on jest mi bliski. Również Martin Vandenberg z opowiadania „Esperanto", który chce zmieniać świat. Kosmopolita, pacyfista, wierzy w wielkie idee, a jednocześnie nie potrafi rzucić palenia. W dodatku jest samotny. Nie ma rodziny, tylko jednego przyjaciela.

Nigdy nie chciał pan stamtąd uciec? Tak samo jak spod wpływu ojca?

Wiele razy, ale byłem zafascynowany kibucem, który był dla mnie jak uniwersytet, gdzie uczyłem się ludzkiej natury. To była mała wioska – 500 ludzi. Wiedziałem o nich wszystko. Gdybym mieszkał na przykład w Warszawie, to nigdy bym tak blisko nie poznał tylu ludzi.

Pół wieku minęło, zanim wrócił pan do tamtego czasu.

Gdy jesteś w środku jakichś wydarzeń, nie widzisz ich zbyt dobrze. Dopiero kiedy się oddalisz, zaczynasz je lepiej dostrzegać. Ale to nie są wspomnienia. Jeżeli się wzoruję na prawdziwych postaciach, to tylko pośrednio. Miałem w kibucu sąsiada, który czesał się za każdym razem, gdy przechodził pod moim oknem. Mówił, że jeżeli zostanie przeze mnie opisany, to będzie chociaż porządnie uczesany. Ja tak jednak nie pracuję, nie robię stopklatek.

A jak wyglądało życie rodzinne w kibucu, gdzie rodzice i dzieci żyli oddzielnie?

O godzinie czwartej po południu praca zupełnie ustawała. Żadnych zakupów czy dodatkowych zajęć. To był czas tylko dla rodzin. Dzieci i rodzice spędzali w ten sposób codziennie pięć godzin aż do dziewiątej wieczorem. To więcej niż w przypadku wielkomiejskich rodzin – trzeba przecież iść do banku, do sklepu, na korepetycje.

To jednak wspólnota wychowywała, a rodzice mieli w tym ograniczony udział.

Dzisiaj widzę, że to był zły, dogmatyczny system. Wierzono, że jeżeli dzieci będą trzymane razem czy zostaną zniesione pieniądze i będziemy dzielić ze sobą wszystko, to zmieni się natura człowieka. Że przestaniemy być egoistyczni, zawistni i plotkarscy. To był naiwny sen, choć jednocześnie interesującym doświadczeniem było go obserwować.

Ale kibuce przetrwały.

Przetrwały, bo się zmieniły. Nie ma już „dziecińców" i dogmatycznej ideologii. Niektóre nawet bardzo dobrze prosperują.

Jeden z bohaterów z zamiłowaniem tłumaczy Jarosława Iwaszkiewicza. Czyta pan polskich pisarzy?

Tak, zwłaszcza poezję: Herberta, Szymborską i Miłosza. Czytając ich w przekładzie, mogę sobie tylko wyobrazić, jak świetnie muszą brzmieć w oryginale.

Podczas wykładu na Uniwersytecie Łódzkim mówił pan, że czyta codziennie Biblię.

Każdego poranka jeden rozdział, ale zupełnie nie z religijnych powodów. Czytam ją dla stylistycznych walorów. To dobry przykład zwartego i precyzyjnego języka. Zwłaszcza w Starym Testamencie zapisano świetne historie w zaledwie 50 słowach – z wątkami, psychologią, postaciami, a nawet humorem.

Stale mówi pan o potrzebie kompromisu izraelsko- -palestyńskiego, daje jako przykład Czechosłowację. Nie obawia się pan, że będzie bardziej postrzegany jako aktywista niż literat?

Jestem gotowy zapłacić taką cenę. Mam poczucie obowiązku, by działać na rzecz kompromisu między obydwoma stronami. Jeżeli ktoś mówi, że jestem zdrajcą, to jest to dla mnie wręcz   tytuł i mam znakomite towarzystwo. Kiedy Charles de Gaulle postanowił o wycofaniu wojsk francuskich z kolonii, wielu Francuzów okrzyknęło go zdrajcą.  Podobnie było, kiedy prezydent Anwar Sadat przyjechał do Jerozolimy zawrzeć pokój z Izraelem. Dla wielu Egipcjan to była zdrada. Podobnie było z Michaiłem Gorbaczowem.

Jaka będzie pana następna książka?

Wspólnie z moją starszą córką Fanią Oz-Salzberger napisaliśmy esej pt. „Jews and Words" (Żydzi i słowa). Jest o judaizmie rozumianym jako kultura, a nie religia. Ma formę dialogu ojca z córką o tym, co znaczy być Żydem bez religii. To esej, ale napisany z dystansem i uśmiechem. Ma ukazać się w Polsce w przyszłym roku.

Od wielu lat pańskie nazwisko wymienia się w noblowskiej czołówce. Denerwuje się pan jeszcze przed ogłoszeniem laureata?

Do nagród literackich staram się podchodzić filozoficznie: jestem wdzięczny, gdy je dostaję. A kiedy ich nie dostaję, to nie narzekam. To w gruncie rzeczy zabawna sprawa. Dostajemy wyróżnienia za to, co i tak byśmy robili. Nagroda dla pisarza za pisanie to jak nagroda za oddychanie. Nie można tego przestać robić.

Recenzja

Melancholia ludzi pogodzonych z własną słabością

Bohaterowie izraelskiego pisarza to outsiderzy. Mimo że żyją w kibucu – samowystarczalnej komunie rolniczo-pionierskiej, gdzie wszyscy znają wszystkich, odczuwają dotkliwą samotność. Cwi Prowizor, z pozoru namolny dziwak, nie potrafi się przełamać i zbliżyć do zakochanej w nim kobiety. Nastoletni Mosze Jaszar za wszelką cenę chce być taki jak jego koledzy, ale wciąż powraca myślami do chorego ojca, który został w mieście. Nachum Aszerow nie potrafi zaprotestować, gdy 17-letnia córka zamieszkuje z jego kolegą. Ich smutek to melancholia ludzi pogodzonych z własną słabością. Nie chcą walczyć z życiem, ścierać się z przeciwnym losem. Poddają się nadchodzącym wypadkom. Amos Oz znakomicie łączy tragiczne losy bohaterów z ich komizmem, przez co smutek, zamiast przytłaczać, okazuje się niezwykle ujmujący. Oz wraca do swoich doświadczeń sprzed pół wieku, kiedy to jako 15-latek trafił do kibucu Chulda. W porównaniu ze swoimi rówieśnikami był słabszy fizycznie i nieprzyzwyczajony do prac rolniczo-gospodarskich. Opisywał to w autobiograficznej powieści „Opowieści o miłości i mroku". „Wśród swoich" sprawia wrażenie powieści. Tak jak Sherwood Anderson w klasycznym  dziele „Miasteczko Winesburg" w małych obrazkach kreśli panoramę całej społeczności.

W wieku 79 lat, po walce z rakiem zmarł Amos Oz. Przypominamy wywiad, jaki ze słynnym izraelskim pisarzem przeprowadził w 2013 roku Marcin Kube.

Marcin Kube: „Wśród swoich" to zbiór opowiadań rozgrywających się w latach 50. w kibucu. Jak pan, chłopak z inteligenckiej rodziny, trafił do pionierów?

Pozostało 97% artykułu
Kultura
Plenerowa wystawa rzeźb Pawła Orłowskiego w Ogrodach Królewskich na Wawelu
Kultura
Powrót strat wojennych do Muzeum Zamkowego w Malborku
Kultura
Decyzje Bartłomieja Sienkiewicza: dymisja i eurowybory
Kultura
Odnowiony Pałac Rzeczypospolitej zaprezentuje zbiory Biblioteki Narodowej
Kultura
60. Biennale Sztuki w Wenecji: Złoty Lew dla Australii
Materiał Promocyjny
Co czeka zarządców budynków w regulacjach elektromobilności?