[link=http://www.rp.pl/galeria/9145,1,300370.html][b]Zobacz galerię zdjęć z koncertu[/b][/link]
Na niedzielny koncert, przypominający nieco warszawski występ George’a Michaela, przyszli wychowankowie melodyjnego popu, ci w okolicach trzydziestki i nieco starsi. Koncepcja wieczoru też była podobna: zespół grał najlepsze utwory, bez wyraźnych zmian, by publiczność mogła je po raz ostatni usłyszeć w ulubionej wersji. Taki scenariusz to nie pójście na łatwiznę, ale ostateczny sprawdzian popowych piosenek. One nie mają prawa się zużywać - jeśli po 20 latach nie wymagają aranżacyjnego liftingu i pomagają przywołać tamto uczucie z pierwszej randki, to znaczy, że spełniły swoją rolę.
Kompozycje Simply Red trzymają formę, tak jak wokalista Mick Hucknall, ubrany schludnie w kamizelkę i spodnie w kant. Będzie mi go brakowało z dwóch powodów: jego łatwo rozpoznawalny głos i inspirowany soulem śpiew jest wśród europejskich wokalistów rzadkością. Jeszcze trudniej o muzyka, który wie, gdzie ma biodra i potrafi zrobić z nich użytek. Gdy odejdą ostatni piosenkarze jego generacji, będziemy skazani na płaski falset Justina Timberlake’a i stojących zawsze w rozkroku umięśnionych spadkobierców hip-hopu.
Bezpretensjonalność piosenek Simply Red, ich lekkość i subtelność, każe docenić urodę popu lat 90. Hucknall śpiewa proste teksty, ale nie ma w nich banałów, tylko ujmująca szczerość miłosnych wyznań. Dla dzisiejszych gwiazd popu – kosmiczna i niewykonalna.
„Nie bój się, to tylko miłość” – rozpoczął w „It’s Only Love” łagodnym tonem i w delikatnie pulsującym utworze uspokajał, że w okazywaniu uczuć nie ma nic złego. Po chwili buchnął miłosny płomień „A New Flame” – gdzieś nad mocnym perkusyjnym werblem wirowały słowa o tym, że zadurzenie nie może nikomu zaszkodzić. Simply Red zostawiają w muzyce popowej indywidualny ślad: charakterystyczne brzmienie z pogranicza soulu, funku i brytyjskiej melodyki; wszystkie ich utwory mają specyficzny rytm – zapożyczony od Afroamerykanów, ale złagodzony, wypolerowany.