Krakowski koncert był zupełnie inny niż ten w Warszawie kilka lat temu. Wtedy oglądało go kilka tysięcy fanów, teraz na niebiletowany show wybrało się wielekroć więcej osób. W Warszawie Kravitz wykonywał długie, skomplikowane wersje utworów, wielokrotnie improwizując ze swoim gitarzystą w duchu Jimiego Hendriksa.
Teraz przez dłuższą część występu proponował krótsze, znane z radia piosenki. Mieszał rocka, bluesa i funky, grając na gitarze elektrycznej, akustycznej, fortepianie i organach. Z feelingiem, bardzo sexy, interpretował wokalne partie, wplatając motyw “Another Brick in the Wall” Floydów czy parafrazując “Stairway to Heaven” Zeppelinów. Mniej było gitarowych pojedynków, więcej czasu dostali znakomici saksofoniści.
Niestety, z powodu odległości dzielącej Kravitza od fanów długo nie udawało mu się nawiązać dialogu z nimi. Tysiące widzów widziały tylko sylwetkę Amerykanina majaczącą na telebimach. Dopiero melancholijna ballada “I Belong to You” rozkołysała widownię, a amerykański multiinstrumentalista dał się ponieść emocjom i zaproponował dłuższą wersję piosenki. Podobnie zaaranżował “Believe”. Tak naprawdę wtedy zaczął się koncert.
Początkiem wielkiego, rozbudowanego finału z bisami były “American Woman” i “Mama Said”. Publiczność odleciała podczas “Fly Away”. Kravitz po wielekroć powtarzał z nią refren. Ku zdziwieniu artysty zebrani nie znali jego pierwszego rockowego hymnu sprzed 20 lat “Let Love Rule”. Cóż, większość nie mogła pamiętać czasu, gdy powstał. Ale na pytanie “Are You Gonna Go My Way” już wszyscy zareagowali entuzjastycznie i ta dynamiczna piosenka wspaniale zakończyła koncert.
Na początku Lenny prawie każdy utwór kończył uwagami, że nie czuje kontaktu z wielotysięczną widownią. “Jesteście zbyt daleko!” – krzyczał. W pewnym momencie stanął na brzegu estrady z aparatem fotograficznym i powiedział, że musi uwiecznić tę zwariowaną sytuację. Na koniec wyraził nadzieję, że następnym razem będzie mógł zagrać bliżej nas.