Muzycy z Arctic Monkeys wyglądają, jakby chcieli zawrócić czas o jakieś 30 lat. Muzycznie nawiązują do tradycji punku i typowo brytyjskiego grania - gitarowe kostki szybko przecinają gryf, nadając utworom skoczny rytm. Panowie przypominają nowe wcielenie kapel lat 70., a sam Alex Turner, ubrany wczoraj w odpowiednio stylizowaną kurtkę, z półdługimi włosami i ciemnymi okularami wyglądał, jakby bardzo chciał przypominać Jima Morissona. Ten wizerunek mu zresztą pasuje, a w połączeniu ze zblazowanym głosem, jakim od czasu do czasu rzucał krótkie zdania do publiczności, tworzy przekonującą postać rockowego bóstwa. Tyle że takich bóstw historia muzyki gitarowej zna wiele, a Turner nie ma na siebie oryginalnego pomysłu, po prostu odtwarza rockowy kanon.
Nieco ciekawsza była sama muzyka. Grupa grała na zmianę utwory z pierwszej płyty i te późniejsze. Debiutanckim albumem z 2006 r. podbili świat: po ich piosenki do serwisu MySpace „zaglądały” miliony ludzi - ta wirtualna popularność dała im pozycję najważniejszej gitarowej grupy na Wyspach Brytyjskich. Dynamiczne utwory łączą energię garażowego punk rocka z typowym dla Wysp, metalicznym brzmieniem. I dobrze sprawdzają się w warunkach koncertowych: szybko odrywały publiczność od ziemi - chwilami liczący kilkadziesiąt tysięcy tłum przypominał falujące morze: wyskakujący do góry ludzie układali się w potężne fale.
Jednak nowsze utwory, oparte na ciężkich akordach i perkusyjnych tąpnięciach, których nie powstydziłby się Lars Urlich z Metalliki, już takiego efektu nie wywołały. Były bardziej monotonne, na pewno klarowniejsze, ale już pozbawione lekkości i fantazji. Choć trzeba przyznać, że gdy Alex Turner, stawał na skraju sceny, a jego koledzy tonęli w kłębach dymu i snopach ostrego światła, wysyłanego z reflektorów, można było poczuć moc rocka. Wątpię jednak, by ten koncert zapisał się w historii Open'era tak, jak występy White Stripes czy Franza Ferdinanda. Wielkiego wybuchu nie było.
Pół godziny po zejściu Arctic Monkeys ze sceny, ich miejsce zajęła bodaj najbardziej szalona i nieustraszona grupa brytyjskich brzmień klubowych. I szybko okazało się, że muzyka elektroniczna łatwo wygrywa z gitarową, gdy chodzi o porwanie ludzi do zabawy. Komputerowe bity w połączeniu z mocarnym soulowym śpiewem dwóch puszystych Murzynek już w pierwszym utworze wywołały dziką reakcję: był taniec i krzyk.
Ale i w innej, może ważniejszej kategorii Basement Jaxx, okazali się lepsi od rockmenów: potrafią przetwarzać muzyczną przeszłość i zaskakiwać nowymi pomysłami. Oni także odwołują się do brzmień sprzed lat: ich występ był hołdem dla kanciastych rytmów hiphopu i dance lat 80. - nie tylko w sferze muzyki, ale i oprawy: wokaliści pojawiali się na scenie w wielkich sportowych butach, błyszczących leginsach, barwnych ortalionowych kurtkach. Tyle że nic tu nie było sztampowe - kiedy już rozpoznaliśmy pierwsze takty utworu i wydawało się, że wiemy, co będzie dalej, nagle rytm się zmieniał, melodia skręcała w nieznaną stronę, a komputery przypuszczały atak ostrych bitów.