Przed swoimi koncertami w Warszawie John Zorn, saksofonista i kompozytor, wysłał do szefa Warsaw Summer Jazz Days Mariusza Adamiaka sugestywne pytanie, czy zdaje sobie sprawę, co mówi się o tym festiwalu w Nowym Jorku.
Trudno nie mówić z zachwytem, jeśli sam Zorn utworzył kwartet z legendarnym saksofonistą Anthonym Braxtonem. Poza tym zaprezentował dwa swoje zespoły The Dreamers i Electric Masada w najlepszych składach. Na tym samym festiwalu, i to w jeden wieczór na jednej scenie, znakomite koncerty dali prekursorzy czarnej jazzowej awangardy Art Ensemble of Chicago, a zaraz po nich nowatorski Wadada Leo Smith Golden Quartet. Natomiast w World Saxophone Quartet zagrali rewelacyjnie David Murray i nowy w tym gronie Tony Kofi.
Miłośnik najpiękniejszych głosów mógł posłuchać w Warszawie Dianne Reeves, Lizz Wright, Simone i Angelique Kidjo śpiewających piosenki Niny Simone. A przejmujący protest song na finał zapamiętamy na długo. O tegorocznym festiwalu Warsaw Summer Jazz Days już przed pierwszym koncertem można było przypuszczać, że będzie najlepszy w swej historii. A jeśli wielu gości z Europy zadało sobie trud, żeby przyjechać to Warszawy, to znaczy, że mamy wreszcie imprezę będącą magnesem dla wszystkich miłośników jazzu. Szkoda, że nie potwierdziła tego frekwencja. Nie spodziewałem się jednak, że na Zorn Fest przybędzie tak wielu słuchaczy.
Można było przypuszczać, że kwartet, jaki utworzył z saksofonistą Anthonym Braxtonem, basistą Billem Laswellem i perkusistą Milfordem Gravesem, to mieszanka wybuchowa. Szkoda tylko, że Braxton i Zorn zaprezentowali jedynie ekstremalną stronę swych popisów. Ich saksofony prześcigały się w bulgotaniu i piskach. Jestem ciekaw, jak w tym wykonaniu zabrzmiałyby łagodniejsze frazy.
– To właśnie jest jazz – powiedział po tym występie Mariusz Adamiak, dla którego było to spełnienie jednego z największych marzeń. Być może najważniejszy moment w historii festiwalu.