Król Patton i wirtualny tłum

Zakończył się Open'er Festival. Wydarzeń muzycznych było niewiele – starsi artyści zdystansowali całe pokolenie nowych gwiazd

Publikacja: 06.07.2009 00:41

Wokalista Mike Patton z amerykańskiego zespołu Faith No More

Wokalista Mike Patton z amerykańskiego zespołu Faith No More

Foto: Fotorzepa

Para białych trampek tańczy na trawie. Migają czerwone sznurówki, pięty wbijają się w ziemię, zostawiając ślady. Solidne podeszwy unoszą się w podskokach, by zaraz spaść na leżące wokół kubki po piwie. Gniotą je z trzaskiem, a porzucone niedopałki prasują na płaskie prostokąty. Takich tańczących i tupiących par butów jest pod samą główną sceną jakieś 30 tysięcy. Drugie tyle krąży po lotnisku – w tę i z powrotem. [wyimek]Tegoroczna edycja festiwalu pokazała wyraźnie, że młodzi artyści niewiele mają do zaoferowania [/wyimek]

Nieustannie, bo wszystko zostało tak pomyślane, byśmy byli w ciągłym ruchu. Na potrzeby Open’era co roku pod Gdynią w Babich Dołach budowane jest miasto namiotów, stoisk i kabin – metafora tymczasowości dobrze oddająca rzeczywistość, w jakiej dorastają młodzi.

To świat konsumentów, świetnie zorganizowany i czytelny, znaczony punktami zaspokajania potrzeb: muzycznych (siedem scen), żywieniowych (stoiska z jedzeniem, ciągi piwnych barów), fizjologicznych (rzędy błękitnych kabin) i odzieżowych (namioty z koszulkami i ozdobami). Młodzi poruszają się po świecie, w którym można mieć wszystko, pod warunkiem że dochowa się procedur i zapłaci. Pieniądz jest symboliczny: papierowe kupony, każdy wart 3 zł. Ale mamy i nowy festiwalowy gadżet – tzw. alterkart, dla wielu nastolatków pierwsza karta płatnicza, z jakiej skorzystają. Tu przejdą trening przed wejściem w realny świat komercji – z alterkarty można później korzystać w Internecie i sklepach.

[srodtytul]Marka cię zaprowadzi[/srodtytul]

Lotnisko to płaska przestrzeń pozbawiona naturalnych kierunkowskazów: drzew, pagórków. Jedynymi punktami orientacyjnymi są marki – znaki towarowe, handlowe neony. Stoją wzdłuż festiwalowej „promenady” – pasa startowego, który jest tu główną arterią. – Spotkaj się ze mną pod dużym banerem Heinekena! – wrzeszczy do telefonu dziewczyna, w drugiej ręce ściskając ociekającą keczupem zapiekankę. – Czekamy koło budki Marlboro – tłumaczy do słuchawki jakiś Anglik. – Tu ich nie szukaj, siedzą pod balonem Wirtualnej Polski – dziewczyna ciągnie za rękę znajomego, który wypatruje przyjaciół.

W tym ogromnym, zatłoczonym i anonimowym świecie marka staje się sprzymierzeńcem. Łatwo ją rozpoznać, poczuć się jak u siebie: czerwony daszek to Pizza Hut, zielone parasole – Heineken itd. Tylko przy tych barwnych punktach można przycupnąć, na chwilę znajdując coś na kształt własnego kąta. Ale o intymności nie ma mowy: wszędzie jest się na widoku, a wszystko szybko się zmienia. To miejsce, w którym usiadłam, przed chwilą było spokojne, teraz płynie tu rzeka ludzi. Trzeba reagować błyskawicznie. A najlepiej – niczego nie budować, być zawsze gotowym do drogi.

[srodtytul]Sami wśród obcych[/srodtytul]

Trudno wytrwać do końca koncertu rockowych Kings of Leon, gdy się wie, że na innych scenach właśnie trwają występy przebojowych The Ting Tings i Santigold. Trudno nawet prowadzić dłuższą, nie byle jaką rozmowę: zaraz ją coś przerwie, a trzeba mówić głośno, bo żeby usłyszał rozmówca, muszą słyszeć i wszyscy dookoła.

– Nic nie słyszę, słyszysz? Pisz esemesy! – jakiś chłopak próbuje się dogadać z dzwoniącym znajomym i nie upuścić dwóch kubków z piwem. – Rwiesz mi się, potem pogadamy – komórka ląduje w kieszeni. Wszyscy się w tej masie szukają, chcą rozmawiać, ale spotkać się ciężko. Na Open’erze widać, jak technologia jednocześnie zbliża nas i oddala: bezskutecznie wydzwaniamy i wysyłamy wiadomości do znajomych, ale nie przychodzi nam do głowy, by pogadać z tym, kto siedzi obok lub krąży jak my. Wokół są tysiące ludzi, a my ich nie zauważamy, nie obchodzą nas. Ci, których nie znamy, to ludzie wirtualni: można ich potrącić i nie przeprosić, oblać piwem i rzucić zdawkowe „sorry”, nie odwracając głowy – nikt nie będzie miał za złe. Można poprosić o papierosa, ale najpewniej nie będzie to początek przyjaznej pogawędki. Kontakt urwie się po szybkim „dziękuję”.

Festiwalowa moda też dużo mówi o tym, jacy dziś jesteśmy: uśrednieni, sformatowani. Podzieleni na kategorie – czytelne również dzięki markom.

[srodtytul]Młodzi bledną[/srodtytul]

Muzykę też coraz rzadziej przeżywamy wspólnie. Małe szanse, by rozemocjonowany fan nagle chwycił nas za rękę. Nawet w tłumie pilnujemy granic intymności, tańczymy tak, by nikogo nie potrącić. Inna sprawa, że w tym roku było niewiele koncertowych okazji do wzruszeń, można też mówić o tylko jednym wielkim wydarzeniu – powrocie Faith No More.

Królem tegorocznego balu w Babich Dołach był Mike Patton – na zmianę diaboliczny i czarujący, pokazał niezwykłą klasę, śpiewając ballady, które przemieniały się w rockowy szał. Jego charyzma i piękny głos pokazały, że szybkie kariery młodych muzyków z The Gossip czy Arctic Monkeys to zaledwie efektowna pustka. Wokalistka Gossip Beth Ditto zdobyła publiczność dzięki kilku wplecionym przekleństwom oraz obietnicy: „O rany, chyba zostawię tu dziś swoje majtki!”. Muzycznie nie oferowała nic poza śpiewaniem obok nut i przeróbką „Billie Jean”, która była nie hołdem, a kiepskim żartem.

Dużo lepiej prezentowali się inni młodzi, jak The Kooks, White Lies czy Duffy, mieli do zaoferowania dobrą formę muzyczną, ale brakuje im doświadczenia – scenicznego i życiowego – by stworzyć widowiska. Przez cztery dni oglądaliśmy co prawda serię porządnych koncertów, wygląda to jednak tak, jakby cała generacja muzyków szukała na siebie pomysłu – sięgają po efektowne zabiegi, nowe instrumentarium, ale nie są w stanie wykrzesać z siebie – i nas – silnych emocji.

Tylko niemłodzi już artyści: wszechstronny Moby, charyzmatyczny Patton i porywający fantazją raper Q-Tip zaoferowali publiczności wspólne przeżycia. Wszyscy trzej pochodzą z dawnego świata, w którym rozrywka nie była tak migawkowa i płytka jak obecnie. Dlatego wrażenie robiła nie tylko ich dojrzała artystyczna wizja, ale i wyraziste osobowości, bo dziś w muzyce znaleźć je równie trudno, jak w festiwalowym tłumie.

Para białych trampek tańczy na trawie. Migają czerwone sznurówki, pięty wbijają się w ziemię, zostawiając ślady. Solidne podeszwy unoszą się w podskokach, by zaraz spaść na leżące wokół kubki po piwie. Gniotą je z trzaskiem, a porzucone niedopałki prasują na płaskie prostokąty. Takich tańczących i tupiących par butów jest pod samą główną sceną jakieś 30 tysięcy. Drugie tyle krąży po lotnisku – w tę i z powrotem. [wyimek]Tegoroczna edycja festiwalu pokazała wyraźnie, że młodzi artyści niewiele mają do zaoferowania [/wyimek]

Pozostało 90% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"