To był wieczór opowieści. Chapman właściwie nie komponuje piosenek, a minitraktaty: społeczne, filozoficzne, teologiczne. Mają szczerość amerykańskiego country, prostą formę zapożyczoną z folku, a pod spodem: kołyszący rytm bluesa. W połączeniu z krystalicznym, niezmiennym głosem artystki powstają szlachetne i poruszające utwory. Zadziwiająco piękne, zważywszy, że dotyczą dyskryminacji, niesprawiedliwości i wykluczenia.
Chapman to jedyna artystka, która wie, jak opowiedzieć o zapomogach społecznych i kolejkach do pośredniaka, nie płosząc słuchaczy. Od 20 lat jest samotną bojowniczką o lepszy świat, naszą wrażliwość i honor tych, którzy żyją na marginesie. Bojowniczka to zresztą nie najlepsze określenie tej subtelnej marzycielki, która śpiewa ciszej niż by mogła, a swe przekonania sączy w delikatnych balladach, jakim daleko do manifestów. A jednak nie można odmówić jej odwagi, której próżno szukać w muzyce od - z grubsza licząc - 40 lat.
Chapman emanuje autentycznością, na jaką stać było tylko wielkich mistrzów amerykańskiego folku. To symboliczne, że wczoraj centrum muzycznego świata znajdowało się na gdyńskim festiwalu Open'er, gdzie tysiące ludzi bawiły się na koncercie modnej rockowej kapeli Kings of Leon, natomiast Chapman wystąpiła 20 kilometrów dalej, dla niewielkiej publiczności, bez pompy i rozgłosu. Mało kto w Trójmieście wiedział o jej koncercie, mimo to wolnych miejsc na widowni nie było.
W niedzielę spacerowała po sopockiej plaży, piła piwo i przegryzała je pierogami, przez nikogo nie niepokojona. Wczoraj wyszła na scenę, jak zawsze: w dżinsach i koszuli, z gitarą, i przez półtorej godziny poruszała do żywego. Śpiewała piosenki ze wszystkich ośmiu albumów. Ułożyły się w zbiór opowiadań - razem pokazują człowieka, jego lęki i nadzieje, osadzone w społeczno-politycznych realiach.
Na początku koncertu była m.in. „Sorry” - utwór niezdolności do wyrażania uczuć, o tym, jak więzimy się w samotności i niemocy, tracąc miłość. W „Something to See” Chapman lekko i przewrotnie rysowała wizję przyszłości, o której marzy: „Żadnej wojny, żadnej rozpaczy - to by dopiero było. Chciałabym tego dożyć”. Ale w „Our Bright Future” śpiewała o „lepszym jutrze”, które obiecują politycy i o cenie, jaką płacimy za ich efektowne hasła. Jej zdaniem pomyliliśmy drogę i powinniśmy cofnąć się w przeszłość. Nie mówi wprost, ale wyraża tym utworem rozczarowanie Amerykanów, wywiedzionych w pole sloganami o słuszności wojen w Iraku i Afganistanie.