Pierwszy utwór z płyty „Boom Boom Pow” debiutował na szczycie listy „Billboardu”. To przebój z rodzaju totalnych: miesiącami będzie się sączył z radioodbiorników i telefonicznych dzwonków. Zamiast znudzić, lepiej zapadnie w pamięć. Jest odporny na zużycie, bo zrobiony z niczego – z kilku dźwięków. Tak brzmi teraz pop. Od kilku lat staje się coraz prostszy, a sezon 2009 stanowi apogeum: jesteśmy świadkami skrajnej redukcji muzyki, został już tylko nagi rytm.
W „Boom Boom Pow” słychać wyłącznie elektroniczne bity i pauzy. Żadnych instrumentów, zamiast melodii – rytm rozłożony na kilka taktów, zwinięty w pętlę, powracający. Nawet głosy nie są prawdziwe, bo wokoder zmienił je w mechaniczne gadanie robotów. Gadanie autotematyczne: tych kilka zwartych wersów jest ilustracją dźwięku (np. „Mam ten bit, mam ten bas, ten rock’n’roll to ponaddźwiękowe bum”), a sam tytuł, który fonetycznie brzmi „bum-bum-pau”, to zabieg dźwiękonaśladowczy – takie komputerowe uderzenia słychać w utworze. Znika nie tylko forma: ozdoba, aranżacja – nie ma także treści. Jest zrytmizowana pustka.
Dalej pójść się nie da. Czy to pogrzeb piosenki? – Black Eyed Peas jako ostatni przyparli muzykę do muru. Wcześniej swoje zrobili raperzy, producenci oraz gwiazdy popu, które z piosenkarzy zmieniły się w statystów.
[srodtytul]Rap pociął melodię[/srodtytul]
By zrozumieć, jak do tego doszło, trzeba się cofnąć o co najmniej dziesięć lat, do chwili, gdy w popie najważniejsi stali się twórcy hip-hopu, wzrosło znaczenie rytmu, utwory coraz wyraźniej pulsowały, a oprawa instrumentalna zeszła na drugi plan. Tekst piosenki musiał się nagiąć do bitów, słowa – wpasować między jedno a drugie uderzenie. Melodia została pokrojona na sample – mutowane i miksowane w kółko. Miejsce ballad Celiné Dion i rockowych pieśni Aerosmith zajęli raperzy, którzy przerywali monotonne rymowanie tylko w refrenie, by wokalistka r&b mogła przez moment popisać się głosem.