Warszawski koncert artystki w cyklu Era Jazzu był częścią europejskiej trasy promującej nowy album „Loverly” uhonorowany w tym roku nagrodą Grammy.
Cassandra jest naszą dobrą znajomą, występuje niemal co roku, ostatnio z zespołem Davida Murraya. Śpiewała wtedy jazzowe standardy i od jednego z najpopularniejszych, ellingtonowskiej „Caravan” zaczął się wczorajszy koncert. Towarzyszący jej zespół z gitarzystą Marvinem Sewellem na czele zagrał długi wstęp przygotowujący publiczność na powitanie gwiazdy. Ta weszła dostojnie, ubrana w zwiewną srebrzystą suknię z dużym dekoltem.
Jej twarz i urzekający uśmiech nie zmieniają się przez lata, a jasne dready dodają jej młodzieńczego wyglądu. Już w tym otwierającym utworze wczuła się w muzykę i z zamkniętymi oczami, odrzuconą do tyłu głową kołysała się swobodnie. Następne dwa tematy również pochodziły z płyty „Lovery”: „Sleepin Bee” i „Lover Come Back To Me”. W tym drugim solówką nie popisał się młody pianista Johnatan Batiste. Kto pamiętał nagranie z płyty ze znakomitym Jasonem Moranem, nie mógł być zadowolony. Lepszą grą Batiste zrehabilitował się dopiero pod koniec koncertu.
Cassandra najchętniej śpiewa współczesne przeboje, ale w wypełnionej do ostatniego miejsca sali hotelu Hilton sięgnęła również po najstarsze standardy. Louis Armstrong uczynił folkową piosenkę „St. James Infirmary Blues” sławną już w 1928 r. Teraz ponownie zrobiła to Wilson, ale jakże subtelnie i kobieco. W swoim żywiole znalazła się śpiewając bluesa i to jednego z najstarszych – „Pony Blues” Charleya Pattona.
W finale zaśpiewała w swoim najlepszym stylu. Zapowiedziała „Harvest Moon” Neila Younga z albumu „New Moon Daughter” sprzed 14 lat. „Podejdź bliżej” – po pierwszych słowa tej piosenki miałem ochotę wstać i rzeczywiście podejść pod scenę.