Latem angielska grupa otwierała najważniejsze koncerty U2 w Ameryce i Europie. Do Polski nie przyjechała. Można było pomyśleć, że Bono stosuje starą zasadę: jeśli pragniesz utrzymać władzę – kontroluj opozycję.
Matthew Bellamy, wokalista Muse, indagowany, co sądzi o U2, odpowiedział dyplomatycznie, że to ulubiony zespół... jego brata. Pytany, kiedy osiągnie pozycję Bono, mówi skromnie, że za 20 lat. Moim zdaniem stanie się to zdecydowanie wcześniej. Jesteśmy bowiem świadkami pokoleniowej zmiany w elicie rockowych gwiazd.
Bono, chcąc utrzymać pozycję lidera, lansuje się na politycznych salonach. Schlebia takim globalnym koncernom, jak BlackBerry, żeby sponsorowały mu show U2, którego obsługa kosztuje 600 tysięcy dolarów dziennie. A chociaż opóźnił premierę najnowszego albumu „No Line on the Horizon”, by nie konkurować z „Viva La Vida!” Coldplaya, rywalizację na listach przebojów zakończył porażką: sprzedaż była grubo poniżej oczekiwań.
Z Muse U2 przegrywa walkę o rząd dusz młodych fanów. Sukcesy i dziesięcioletnia kariera nie przewróciły muzykom w głowach, nie stracili kontaktu z rzeczywistością, pozostali chłopakami z sąsiedztwa.
Znamienna jest scenografia ich znakomitego show – to trzy czarno-szare bloki, w jakich mieszkają zwykli ludzie. Ci, którzy najbardziej odczuwają skutki światowego kryzysu, nadużycia polityków, manipulacje banków, specjalistów od PR i marketingu. Kiedy światła wydobyły z ciemności muzyków, na ekranach zobaczyliśmy postaci kontrolowane przez wszędobylskie kamery. Nas, pamiętających czasy komunizmu, może szokować, że dla Bellamy’ego kluczem do zrozumienia współczesnego turbokapitalizmu jest powieść „1984” George’a Orwella.