Właściwie większe zespoły to domena festiwali o dużych budżetach. Tym większe brawa dla cyklu „Na Pradze jest jazz”, który zaprosił zespół perkusisty Tomka Sowińskiego The Collective Improvisation Group. Co więcej, formacja w ostatniej chwili rozrosła się z septetu do oktetu. I był to koncert znakomity, godny najlepszych festiwali, nie tylko w kraju. Muzycy zagrali jeszcze ciekawiej niż na płycie „Synergy”, brzmienie zespołu było jednocześnie spójne i selektywne. To nie tylko zasługa muzyków, ale i bardzo dobrego nagłośnienia sali.
Ten piątkowy koncert w Teatrze Praga na ul. Otwockiej 14 przejdzie do historii jako największe wydarzenie oklaskiwane przez bodaj najmniejszą grupę jazzfanów. A przecież były informacje w prasie, radiu i telewizji. Czyżby sala koncertowa przy Otwockiej 14 znana też jako Fabryka Trzciny straciła na popularności? Ale z czasów, kiedy było tu kilka koncertów w tygodniu przypomina mi się inny występ, na którym frekwencja była zaskakująco niska. Ten przypadek dotknął najwybitniejszego wokalisty jazzowego Kurta Ellinga. Numer jeden w światowym jazzie i to na dodatek wokalista śpiewał dla około 50 osób. To już na koncert Sowińskiego i jego kolegów było więcej słuchaczy.
Perkusista Tomek Sowiński nagrał ze swoim zespołem już dwa albumy. Gdyby nie one, chyba tylko publiczność festiwalu Jazz Jantar wiedziałaby o istnieniu tej unikatowej formacji na naszej scenie. Cóż w niej szczególnego? To, co już w samej nazwie jest podkreślane - kolektywna improwizacja. Bo i w skali światowej takich zespołów jest niewiele, a już tak duże można policzyć na palcach jednej ręki. Przypomina mi się koncert Note Factory Group saksofonisty Roscoe Mitchella na festiwalu Jazzowa Jesień w Bielsku-Białej. Tylko, że Mitchell przedstawia swoim muzykom precyzyjne aranżacje i tylko momentami pozwala "odjeżdżać" wszystkim równocześnie.
Lepszym porównaniem dla koncepcji The Collective Improvisation Group będzie to, co robi od kilku lat ze swoim kwartetem Wayne Shorter. Oni improwizują razem w każdym momencie, a po latach współpracy osiągnęli tak spójne brzmienie, jakby jeden muzyk o nieprawdopodobnej wyobraźni i zdolnościach grał jednocześnie na czterech instrumentach. Przypomina mi się też Cobra Johna Zorna i jego Masada Quartet. W pierwszej Zorn jest dyrygentem, w drugiej jednak dominuje nad resztą zespołu, nawet, jeśli ma u boku takiego trębacza jak Dave Douglas.
Tomek Sowiński jest perkusistą i ani mu w głowie dominacja. Za to pełni kapitalną rolę silnika napędowego, niczym dwunastocylindrowe Ferrari rozpędza bolid zbudowany z ośmiu osobowości. I nie pozwala mu się zatrzymać. Co najwyżej zwalnia na zakrętach by pozwolić na oddech słuchaczom. Ci muzycy muszą się lubić, szanować osiągnięcia i zdolności kolegów, bo żaden nie wybija się na czoło, nikt też nie pozostaje w tyle. Słuchają się nawzajem i szybko reagują na zmiany w muzyce. A każdy ma też sporo do powiedzenia.