Słynął z wielkiego optymizmu. Z charakterystycznymi dla siebie iskierkami wesołości w oczach zwykł mawiać: "Wszystko jest w porządku". Te słowa wypowiedział nawet w chwili śmierci. Miał 36 lat, kiedy zmarł na raka.
Ze śmiertelną chorobą łączy się w fatalny sposób druga po muzyce życiowa pasja Marleya. Uwielbiał reggae i kochał grać w piłkę nożną. Bez butów. Tak jak na Jamajce, w dzieciństwie, gdy nie było go na nie stać. Zlekceważone skaleczenie, w co trudno uwierzyć, wywołało nowotwór. Pomimo to muzyk się nie oszczędzał. Nie dość, że nie zrezygnował z grania meczów z punkowcami z The Clash – a zawsze je wygrywał – to dużo koncertował. Z rakiem przegrał. Zbyt późno, dopiero w ostatniej fazie choroby, zdecydował się na leczenie. Niestety, nieskuteczne.
[wyimek][b][link=http://www.rp.pl/galeria/9145,1,557742.html]Bob Marley na zdjęciach[/link][/b][/wyimek]
– Nie miał ziemskiego ojca, bo ten porzucił jego matkę w dzień po ślubie – mówi w filmie jeden z przyjaciół. – Potrafił jednak nawiązać dobry kontakt z Ojcem Niebieskim. Dlatego umierał szczęśliwy.
Dokument jest znakomity. Jego autorzy dotarli z kamerą do rodzinnej miejscowości Boba. Pochodził z ubogiej rodziny. Jego przodkowie byli niewolnikami. Z tym większą pasją poświęcił się walce o godność czarnoskórej ludności. Walce pokojowej. W jednym z wywiadów mówi, że przemoc nie ma sensu, bo wywołuje jeszcze większą przemoc. Uważał, że świat można zmienić słowem. Używał go wspaniale w piosenkach o miłości i w protestsongach. "Get up, Stand up" stworzył z dziewczyną Ester Anderson, gdy lecieli nad Haiti, wyspą jeszcze bardziej eksploatowaną przez białych niż Jamajka.