Janusz Krasiński w sztuce z lat 70. przedstawił Chopina jako artystę kapryśnego, zapatrzonego w siebie i własną muzykę, zakochanego w George Sand, ale i zniecierpliwionego jej opiekuńczością. Jedynie naszkicował – a szkoda – ciekawy obraz wrogiej społeczności Majorki, która nie akceptuje bezbożnych pięknoduchów z Paryża i niemal odprawia egzorcyzmy po ich wygnaniu. Kompozytorka Marta Ptaszyńska dopisała muzykę z motywami hiszpańskimi, pozbawioną nerwu dramatycznego, za to nastrojowo sączącą się pod batutą Wojciecha Michniewskiego przez większość scen.

Reżyser oderwał się od realiów wyprawy Chopina i George Sand z jej dziećmi. Pobyt na Majorce miał być rajem, okazał się piekłem. Spektakl zaczyna się sielankowo: hiszpańską pieśnią w wykonaniu artystki w efektownej sukni, ale za chwilę zacznie padać deszcz i już do końca wszyscy będą brodzić w wodzie. Tomasz Konina (również autor scenografii) operuje wizualnym skrótem, umownymi kostiumami, bo przede wszystkim chciałby pokazać zagęszczającą się atmosferę między kochankami. Zabrakło mu jednak tworzywa w materii utworu, by spektakl miał narastające napięcie. Widzowi pozostaje więc przyjemność oglądania bez emocji, jak pomysłowo kreuje kolejne obrazy. W tej operze jest dużo postaci epizodycznych, ale głównych protagonistów oczywiście dwoje. Łódzka prapremiera miała jednak tylko jedną bohaterkę: wyrazistą Agnieszkę Makówkę (Sand). Adamowi Zdunikowskiemu (Chopin) zabrakło ekspresyjności.