Piotr Grabowski o teatrze i konieczności grania w filmie

Z Piotrem Grabowskim rozmawia Jan Bo?cza-Szabłowski

Aktualizacja: 13.05.2011 13:06 Publikacja: 12.05.2011 18:34

Piotr Grabowski o teatrze i konieczności grania w filmie

Foto: materiały prasowe


Rz: Klan Grabowskich w zawodzie aktorskim trzyma się mocno. Wystarczy wymienić Mikołaja, Andrzeja, a od pewnego czasu Urszulę oraz pana...

Piotr Grabowski:

Łączy nas wprawdzie nazwisko, ale w przeciwieństwie np. do rodu Damięckich nie jesteśmy jedną wielką rodziną.

Zbliżenie - czytaj więcej

W pana przypadku o wyborze zawodu nie decydowały więc tradycje rodzinne?

Zupełnie nie. Pochodzę ze Szczecina i z wymienionymi przez pana Grabowskimi nie mam nic wspólnego, z wyjątkiem sympatii do nich.

Skąd więc wybór zawodu?

Myśl o aktorstwie zrodziła się stosunkowo wcześnie, ale nawet dla mnie była pewnym zaskoczeniem. W liceum jako typowy introwertyk zawsze stałem z boku, nigdy nie wyrywałem się do odpowiedzi. Kiedy pojawiła się propozycja, by stworzyć kabaret, miałem do niej spory dystans. Potem, ku własnemu zadziwieniu, nabrałem wiatru w żagle, rozkręciłem się na dobre. Szkolna scena otworzyła przede mną nowe możliwości. Nagle poczułem się odważny i dowcipny. Zrozumiałem, że aktorstwo to kierunek, z którym powinienem wiązać przyszłość. Rodzice byli w szoku i traktowali to jako jednorazowy wybryk. Byli szczerze zdziwieni, że wybrałem krakowską PWST i dostałem się za pierwszym razem.

Świetnie pasuje pan do ról mundurowych, choć podobno nigdy nie był pan w wojsku...

To prawda. Z wojskiem nie miałem nic wspólnego, ale obóz harcerski z pobudką o świcie, punktami karnymi za siadanie na łóżku w ciągu dnia, kopanie latryny po szyję w wodzie i podobne rozkazy pewnego druha tyrana dały mi się mocno we znaki i zapamiętałem je na długo. Od służby wojskowej uchronił nas Jerzy Trela, który jako rektor krakowskiej PWST przekonał władze, że to zupełny bezsens, by aktor po intensywnej nauce zawodu szedł na rok do wojska zamiast na scenę.

A nie ma pan wrażenia, że w tym zawodzie oprócz talentu i pracowitości przydaje się siła przebicia, że warto bywać na niektórych przyjęciach?

Staram się wierzyć, że moim zadaniem jest ciągła praca nad sobą, wykonywanie tego zawodu z pasją i pełnym oddaniem. I liczę, że ktoś to dostrzeże. Nie jestem tu wyjątkiem. Znam wielu aktorów, którzy mają podobne przekonanie.

Przez kilkanaście sezonów był pan związany ze scenami Krakowa, w tym 11 ze Starym Teatrem. Późniejszy przyjazd do Warszawy mógł być szokiem...

Nie był. Wszystko zależy od ludzi, z którymi się pracuje, nie od miejsca. Trafiłem do Teatru Dramatycznego kierowanego przez Pawła Miśkiewicza, który przez lata związany był ze Starym Teatrem. W Warszawie kilkakrotnie, najpierw w Dramatycznym, a potem Narodowym miałem okazję pracować z Agnieszką Glińską, która podobnie jak ja pojmuje teatr. Więc to przejście do Warszawy nie było jakimś wstrząsem.

Podobno długo nie należał pan do żadnej agencji aktorskiej.

Zaraz po szkole zapisałem się do jednej z nich, ale ponieważ proponowała mi głównie występy w reklamach, postanowiłem przerwać współpracę.

Panu, wychowanemu na Jarockim, Kutzu i Lupie, trudno było przyjąć takie zasady gry...

Te zasady są niemożliwe w teatrze. U Jarockiego najważniejsza jest bezwzględna precyzja myśli, intencji i przekazu. Ona często przemienia się w magię. Pamiętam, że kiedy widziałem „Ślub" Jarockiego w Starym, zapomniałem, że jestem w teatrze, czułem, że znajduję się w innej rzeczywistości. To było niezwykłe przeżycie.

O co wzbogacił pana wyobraźnię świat Krystiana Lupy?

Żadne inne doświadczenie teatralne nie było tak intensywne jak praca z Krystianem Lupą. Ma on niezwykłą energię i niebanalny sposób patrzenie na teatr i na człowieka. W Starym Teatrze spotkaliśmy się przy drugiej części „Lunatyków". Wtedy chyba pierwszy raz poczułem niezwykłe bezpieczeństwo bycia na scenie. Lupa był tym przewodnikiem, którego obdarzyliśmy pełnym zaufaniem. To się czuło, że dla całego zespołu próby i spektakle były czymś jednoczącym, wyjątkowym.

Kilkakrotnie grał pan w filmach i sztukach wyreżyserowanych przez Kazimierza Kutza, to z pewnością zupełnie inne doświadczenie?

Zauważyłem, że mimo swej pozornej rubaszności Kutz jest ogromnie wrażliwym człowiekiem. Potrafi kląć jak szewc i w ocenie niektórych zjawisk bywa dosadny, ale jest to szczere i taka też jest praca z nim. Kutz kocha aktorów i ma niezwykle celne uwagi. Umie otworzyć aktora, uruchamia jego wyobraźnię. Czasem wystarczało mi jedno zdanie, a nie godziny analiz, żebym zrozumiał postać, którą mam zagrać.

Panu, aktorowi teatralnemu, trudno było przyzwyczaić się do grania w serialach?

Szkoła nauczyła mnie bardzo poważnego, solidnego podejścia do zawodu. Pracując w serialach, przekonałem się, że niemal z marszu mam stanąć przed kamerą, nie wiedząc nic o postaci, nie znając scenariusza, relacji itp. Dlatego czułem jakiś totalny dyskomfort. Nie byłem do tego przygotowany.

Ale jednak zagrał pan w „Fałszerzach. Powrocie Sfory", „Tajemnicy twierdzy szyfrów", a ostatnio m.in. w „Barwach szczęścia"...

Projekty, które się wybiera, powinny być szansą na ciekawe spotkanie z ludźmi i na efekt, który jeżeli nawet nie napełni dumą, to nie będzie powodem do wstydu. Tytuły, które pan wymienił, spełniały takie nadzieje.

Jak reaguje pan na krytykę? Zniechęca pana czy raczej mobilizuje?

Jeśli pyta pan o recenzje teatralne czy filmowe, to raczej bywam wobec nich bezradny. Najczęściej mam wrażenie, że autor przede wszystkim kreuje w nich sam siebie, swoją błyskotliwość i oczytanie, a nie ma ochoty dzielić się z widzem i aktorem swoimi uwagami, spostrzeżeniami, a nawet wrażliwością. Czytam recenzje, mając nadzieję, że ktoś z boku otworzy mi oczy na rzeczy, których sam nie dostrzegłem. Ale praktycznie się to nie zdarza.

A jak postrzega pan świat celebrytów, przed którym dość konsekwentnie się pan chroni?

Jest coś niemoralnego w tym, że „kolorowe" media sztucznie kreują grupę ludzi na gwiazdy po to, by na nich zarabiać. Niektórzy, stając bez przerwy w blasku fleszy, nabierają przekonania o swojej nadzwyczajności. Żyjemy w czasach wszechogarniającego pieniądza i sprzedaży intymności, upubliczniania życia prywatnego w sposób do tej pory niespotykany. Ten blichtr na mnie kompletnie nie działa, raczej zniesmacza i przygnębia. Można oczywiście zmienić zawód, ale to nie jest takie proste.

Pan i Anna Dereszowska trafiliście swego czasu na czołówki wielu kolorowych magazynów, a wasze zerwanie z dotychczasowym życiem i miłość mogły być porównywane do uczucia głównych postaci „Mistrza i Małgorzaty".

Tym, którzy pisali o nas, takie porównanie, podejrzewam, nie przyszłoby do głowy. Przedstawianie informacji o naszym życiu jako gorących newsów, szukanie sensacji, ciągłe śledzenie przez paparazzich było dla nas okropnym przeżyciem.

Można mieć przyjaciół wśród aktorów?

Mam nadzieję, że można. Chociaż nie jest to łatwe, bo w drugim człowieku, który uprawia ten zawód, podświadomie czuje się konkurenta.

A gdy z życiową partnerką gra się małżeństwo po przejściach, udaje się zapomnieć o własnych doświadczeniach?

Oboje staramy się nie przenosić prywatnych emocji do zawodu, ale sztuka „Niebezpieczna gra" w warszawskiej Scenie Prezentacje to dość przewrotne doświadczenie. No cóż, Ania jest świetną aktorką, a granie z kimś, kogo się lubi i ceni, jest czymś fantastycznym. Poza tym moja rola była nagłym zastępstwem, więc nie mieliśmy okazji, by zadręczyć się na próbach.

Anna Polony, pańska profesor ze szkoły teatralnej, mówiła, że talent szedł u pana w parze z solidnością i pracowitością. Często określa się pana mianem „aktor przedwojenny". A tu nagle świetna rola we współczesnej komedii Neila Simona „Drugi rozdział" w warszawskim Teatrze Capitol...

Pamiętam rozmowę kwalifikacyjną z profesorami PWST. Pani Anna Polony zadała mi pytanie, co chciałbym grać, jeśli zostanę aktorem. Kiedy zacząłem wymieniać: Konrada w „Dziadach", Konrada w „Wyzwoleniu", pani Anna popatrzyła z uśmiechem: – A Gucia w „Ślubach" nie? – zapytała. Dla młodego człowieka prawdziwy teatr to były wielkie romantyczne role. Ale przecież komedia jest czymś równie wymagającym i fascynującym. A Neil Simon o współczesnej komedii wie prawie wszystko. Historia, którą opisuje w „Drugim rozdziale", przydarzyła mu się naprawdę. On wie, że los lubi płatać figle...

Barwy szczęścia, 20.10 | tvp 2 | PONIEDZIAŁEK – CZWARTEK

CV

Wyróżnia się nie tylko talentem, ale też bardzo rzetelnym, niemal przedwojennym stosunkiem do uprawianego zawodu. Kiedy skończył krakowską szkołę teatralną, nie wyobrażał sobie życia bez teatru. Pierwsze kilkanaście sezonów spędził w Teatrze Słowackiego, a potem w Starym. Po przeniesieniu się do Warszawy grał w Dramatycznym i Narodowym. Ma w swym dorobku m.in Płatonowa, Gustawa-Konrada, Sebastiana w „Wieczorze Trzech Króli" i ogrodnika w „Lunatykach". Występował w spektaklach Krystiana Lupy, Jerzego Jarockiego, Jerzego Stuhra, Kazimierza Kutza, Mikołaja Grabowskiego, Jana Klaty i Agnieszki Glińskiej. Na dużym ekranie zadebiutował w 1994 roku w filmie Waldemara Szarka „Oczy niebieskie". Popularność przyniosła mu postać Walerka w ekranizacji „Sławy i chwały" oraz takie seriale jak „Kryminalni", „Odwróceni", „Tajemnica twierdzy szyfrów" czy „Dom nad rozlewiskiem". Ostatnio można go zobaczyć w „Barwach szczęścia", gdzie gra Borysa Sacewicza. Ma 42 lata i trójkę dzieci. Prywatnie związany jest z aktorką Anna Dereszowską.

Rz: Klan Grabowskich w zawodzie aktorskim trzyma się mocno. Wystarczy wymienić Mikołaja, Andrzeja, a od pewnego czasu Urszulę oraz pana...

Piotr Grabowski:

Pozostało 99% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"