Dawniej każdy festiwalowy koncert firmowała gwiazda. W latach bardziej mizernych na całym festiwalu była co najmniej jedna lub dwie. Azalie rozkwitają w zamkowym parku, gdy tylko rozpoczyna się festiwal. Rosolis – rzadki trunek, wizytówka dawnej, hrabiowskiej wytwórni wódek w Łańcucie – do dzisiaj cieszy się szczególnym wzięciem na bankietach.
Znamienite postacie miały swe kaprysy i słabostki. To sprawiało, że Łańcut żył nie tylko muzyką. Takich postaci było mnóstwo, ale jedna dominowała w sposób szczególny. Był nią Bogusław Kaczyński, który na swoje festiwale potrafił ściągać do Łańcuta całą Europę, a za pośrednictwem telewizji cały świat. Nienagannością zachowania i wyglądu narzucił pełen elegancji styl, który obowiązuje w Łańcucie do dziś. Pan Bogusław nigdy na nikogo nie podniósł głosu, ale wystarczył jeden grymas na jego twarzy, typowy tylko dla niego ruch warg, żeby Łańcut z Rzeszowem leżały u jego stóp. I tak było!
Batuta i psy
Charyzmatyczną postacią był Adam Natanek, znakomity dyrygent, długie lata szef artystyczny festiwalu, wielki miłośnik psów. Miał ich kilka w Lublinie, gdzie oboje z żoną Danutą – niegdyś znaną śpiewaczką, o której Ada Sari mówiła jako o swojej najzdolniejszej uczennicy – bezinteresownie opiekowali się bezdomnymi czworonogami. Do Łańcuta pan Adam przywoził dwa potężne legawce i małą psinę o bliżej nieokreślonej rasie. Kiedy ktoś kwestionował szlachetność jej pochodzenia, artysta głosem nieznoszącym sprzeciwu przekonywał, że jest niezwykle wysoko urodzona i nadzwyczajnie mądra. Nie było mowy, żeby cała psia trójka przebywała z nim na sali balowej, kiedy dyrygował. Psy miały specjalnie zarezerwowany pokój, do którego pan Adam przybiegał, kiedy tylko był wolny i nawet udzielał tam wywiadów. Dwa legawce wylegiwały się u jego nóg, spoglądając czujnie na nieco spłoszonych dziennikarzy, a mały kundelek siedział mu na kolanach.
Koncertem, któremu na wieki zostanie przypisana rzadka anegdota, był występ gruzińskiej skrzypaczki Mariny Jaszwili, wielkiej mistrzyni opromienionej światową sławą. Grała na oryginalnym stradivariusie, który – jak wówczas mówiono – był dla niej „darem narodu gruzińskiego". Kiedy z wirtuozerią i w niesłychanym napięciu wykonywała karkołomny dla każdego muzyka I koncert D-dur op. 6 Paganiniego, na salę balową wleciał mały wróbelek i usiadł jej na ramieniu. Za chwilę zmienił pozycję i siadł na przedramieniu tej ręki, którą pani Jaszwili prowadziła smyczek. Przez dłuższą chwilę wyglądało tak, jakby grali razem. Tuż przed zakończeniem koncertu wróbelek skromnie opuścił salę balową i wyleciał za okno, a pani Jaszwili zebrała rzęsiste brawa!
– Gdy podjeżdżam pod zamek, zawsze przypominam sobie chłopięce lata i patrzę z sentymentem na dach, po którym biegaliśmy z księciem Kentu i hr. Eustachym Potockim, synem łańcuckiego ordynata. Do dzisiaj jest tam wygięta balustradka, skutek tej naszej bieganiny! – wspominał znakomity krytyk i koneser sztuki Wojciech hr. Dzieduszycki, który z nieodłączną laseczką o srebrnej, herbowej główce i tak samo nieodłącznym uśmiechem na zawsze pogodnej twarzy kolejno z drugą małżonką panią Haliną i z trzecią żoną panią Krystyną zawsze stanowił ozdobę festiwalowych spotkań.