Dawno polska publiczność nie spędziła tak bezpretensjonalnego wieczoru z artystką, która znajduje się na światowym topie. Renée Fleming, którą Ameryka uwielbia, a Europa marzy, by zechciała częściej przyjeżdżać, śpiewała arię za arią, w przerwach dowcipnie opowiadając o utworach, które wybrała.
Czytaj rozmowę Jacka Marczyńskiego z Renée Fleming
Jest świadoma pozycji, którą zajmuje, ale nie przyjmuje gwiazdorskich póz, nie stara się olśnić efektownymi popisami wokalnymi i tanimi sztuczkami. Jest mistrzynią delikatnych nastrojów i cieniowanych długich fraz snujących się melancholijnie, którym potrafi nadać wiele znaczeń. Żadna z obecnych primadonn nie może jej dorównać w subtelności wokalnej, nawet jeśli już czasem słychać, że nad urodą głosu zaczyna u niej przeważać technika.
Ten rodzaj śpiewania potrafi docenić wrażliwa publiczność. Ta, która stawiła się tłumnie w Operze Narodowej, słuchała z ogromną uwagą, ale temperatura sali wzrastała stopniowo. Początek zresztą nie był najlepszy. Z czterech pieśni Richarda Straussa dopiero ta dodana poza programem, czyli „Morgen", pozwalała docenić klasę Renée Fleming, która w genialny sposób wydobywa z tej muzyki subtelną refleksję nad przemijającym czasem.
Kontakt ze Straussem psuła też orkiestra Opery Narodowej, w jego symfonicznych intermezzach rażąc zgrzytliwym brzmieniem kwintetu smyczkowego i kiksami instrumentów dętych. Nawet taki dyrygent jak Kristjan Järvi nie mógł wiele zdziałać.