Zaczęło się od ataku serca. Mocna gitarowa uwertura zapowiedziała „Heart Attack" i przywołała soczyste brzmienie blues rocka lat 70. Saadiq wszedł na scenę nienagannie ubrany. Zaśpiewał o dziewczynie, która ma na niego zabójczy wpływ. Emocje były takie, że nim utwór się skończył, Saadiq rozpiął wszystkie guziki szarej marynarki przypominającej uniform, a wtórujący mu wokalista był zlany potem.
– Kiedy gram, podróżuję na Marsa – mówił Saadiq „Rz" dwie godziny wcześniej, ukryty za ciemnymi okularami, popijając zimną wodę. – Wychodząc na scenę, opuszczam codzienność i staję się kimś innym. To surrealne doznanie. Szczególnie gdy pod sceną szaleją dzikie koty.
„Koty" – tak o kolegach po fachu, pięknych kobietach i pociągających mężczyznach mówili czarnoskórzy muzycy w epoce swingu. Raphael Saadiq dba o takie szczegóły – poświęca się muzyce przeszłości, gra r&b i soul jak mistrzowie z lat 60. i 70. W studiu korzysta z analogowego sprzętu, by uzyskać identyczne brzmienie. Pieczołowicie odzwierciedla też styl i wygląd dawnych muzyków: od okularów po gesty. Tańczy jak wokaliści The Four Tops, a przy namiętnych frazach tupie nogą jak Marvin Gaye.
– Muzyka z tamtych lat jest wspanialsza niż wszystko co teraz – uważa. – Lata 60. były w Ameryce jak nadejście Jezusa, stały się odpowiedzią na pragnienie wolności. Dziś artyści i muzycy nie zajmują się wydarzeniami społecznymi. Problemy nie zniknęły, ale wszyscy chcą być jak Lady Gaga. A protesty przeniosły się do Internetu, nikt już nie wychodzi na ulicę.
W Białymstoku Saadiq zagrał przede wszystkim utwory z dwóch ostatnich płyt, na zmianę prezentując pełne uroku piosenki spod znaku Motown i ostrzejsze, rockandrollowe motywy. To w nich pokazywał pełnię możliwości – jego głos, jeszcze przed chwilą nieśmiało zapraszający dziewczynę „na stronę", nabierał ostrości. Saadiq jest nie tylko szarmanckim uwodzicielem z dawnych romansów, ale potrafi też rozpętać burzę. Razem z zespołem rozkręcał utwory jak karuzelę, znikała słodycz – zaczynała się męska gra: drapieżna i głośna.