Otwarcie Filharmonii Warszawskiej 5 listopada 1901 r. stało się wielkim świętem. A po koncercie dzięki baronowi Kronenbergowi cała elita Warszawy bawiła się do rana. 110 lat później niby też było uroczyście, ale prezydent RP wymknął się po pierwszej części, a hojności sponsora starczyło na lampkę wina. Tylko dyrekcja Filharmonii Narodowej zadbała, by był to wieczór inny niż zwykle.
Dyrektor Antoni Wit przypomniał utwory, które zagrano 110 lat temu. Dzisiejsza publiczność większości z nich nie zna, choć na przełomie XIX i XX stulecia mieliśmy grupę kompozytorów godnych prezentacji w świecie. Dlaczego o nich zapomnieliśmy?
Pierwszą odpowiedź odnajdziemy w losach kantaty „Żyj pieśni" Władysława Żeleńskiego. Powrót do niej po 110 latach okazał się niesłychanie trudny. Odnaleziono kilka wersji i do końca nie wiadomo, czy ta, którą wybrano, jest najbardziej autentyczna.
Tak dzieje się z większością polskiej muzyki. Ogromnych zniszczeń w archiwach dokonała II wojna, a to, co ocalało, nie doczekało się poważnych wydań. Nawet w przypadku Moniuszki do dyspozycji mamy wersje różnych interpretatorów, więc trzeba przedrzeć się przez gąszcz ich nie zawsze starannych uwag. Nic dziwnego, że zagranica nie ma ochoty sięgać po Moniuszkę.
Miał wydawcę w Niemczech Zygmunt Stojowski, jego Symfonię d-moll zaprezentowano w 1901 r. w Warszawie, a także w Berlinie, Lipsku i Paryżu. I dziś brzmi interesująco, jej Scherzo to przykład pięknego operowania barwą orkiestry. W 1905 r. Stojowski wyjechał do Ameryki i podzielił los rozsianych po świecie kompozytorów, którymi skupione na sobie środowisko muzyczne w kraju nie zamierzało się zajmować.