Grupa kojarzona z hip-hopem zaskoczyła przemianą. Zawsze znajdowała się na obrzeżach gatunku, odwołując się do jazzu i funku, ale tym razem definitywnie rozstała się z rapem. Wielu fanów nie może wybaczyć tej metamorfozy, a także kontraktu z tzw. majorsem (czyli dużą wytwórnią), co oznacza rzekomą zdradę ideałów. Jednak „Piosenki po polsku" to świetna płyta.

Nowy Afro Kolektyw nie trzyma się jednego gatunku. „Wiążę sobie krawat" i „Czasem pada śnieg w styczniu" odwołują się do indie rocka i britpopu. W „Może herbatki" pobrzmiewają echa bigbitu. W „Mało miejsca na dysku" muzycy łączą brzmienie syntezatorów z lat 80. z ostrymi gitarami i funkującym basem w tle. To najbardziej przebojowy kawałek na płycie.

Większość kompozycji przesiąknięta tanecznym rytmem ma w sobie popową lekkość, a album trzyma wysoki poziom do ostatniej minuty. Końcowe „Jeżeli kiedyś zabraknie mnie" ujmuje melancholią, a ostatni utwór – wypełniony elektroniką „Zły login" – to żart z internetowej rzeczywistości.

Najcięższą próbę przy zmianie stylistyki przeszedł lider Michał Hoffman, lepiej znany jako Afrojax. Musiał porzucić melodeklamację na rzecz śpiewania. Choć nie ma głosu Freddiego Mercurego, broni się ciekawymi aranżacjami. Atutem są także zdystansowane wobec rzeczywistości teksty: błyszczą ironicznym poczuciem humoru.

Zmiana stylistyki dała Afro Kolektywowi zastrzyk energii. To ich czwarty album, a grają z werwą debiutantów; z każdego dźwięku przebija radość tworzenia muzyki. „Piosenki po polsku" kontynuują serię świetnych polskich gitarowych albumów, m.in. zeszłorocznych płyt Nerwowych Wakacji i Muzyki Końca Lata, na których przebojowość nie oznacza trywialności.