Trio Jarretta zachwyciło jazzowymi standardami w Wiedniu

Koncert tria pianisty Keitha Jarretta w Wiener Konzerthaus przeniósł jazz w rajską krainę niezapomnianych standardów – pisze Marek Dusza z Wiednia

Aktualizacja: 12.07.2012 14:49 Publikacja: 12.07.2012 11:42

Chociaż od momentu powstania w 1983 r. trio firmowane jest także nazwiskami kontrabasisty Gary'ego P

Chociaż od momentu powstania w 1983 r. trio firmowane jest także nazwiskami kontrabasisty Gary'ego Peacocka i perkusisty Jacka DeJohnette'a, to Jarrett nadaje mu indywidualny styl i ton

Foto: Materiały Promocyjne

Trwające sto minut dwie części występu muzycy okrasili dwoma bisami, które niczym diamenty ozdobiły koronę króla współczesnego jazzu, za jakiego uważany jest Keith Jarrett. Chociaż od momentu powstania w 1983 r. trio firmowane jest także nazwiskami kontrabasisty Gary'ego Peacocka i perkusisty Jacka DeJohnette'a, to Jarrett nadaje mu indywidualny styl i ton.

O jego pianistyce mówi się i pisze w samych superlatywach od kiedy na początku lat 70. zerwał związki z elektryczną formacją Milesa Davisa i na albumie „Bremen Lausanne Solo Concerts" ogłosił "Anti-electric-music crusade" — krucjatę przeciwko elektryfikowaniu muzyki.

Występ na festiwalu Jazz Fest Wien rozpoczął w minionym tygodniu tournée po Europie złożone z dziewięciu koncertów, w tym aż czterech we Włoszech. Na scenę Wiener Konzerthaus, siedziby Wiedeńskich Filharmoników, trio wyszło po zapowiedzi konferansjera o absolutnym zakazie fotografowania. Jarrett znany jest z niechęci do obiektywów.

Muzycy tria najpierw stanęli na moment na brzegu sceny, obrzucili wzrokiem salę i nisko skłonili się publiczności. Drobna, wręcz chuda sylwetka Keitha Jarretta, opalona twarz i krótko przystrzyżone siwe włosy przyciągały wzrok półtoratysięcznej widowni.

Pianista sięgnął po gruby plik nut leżący na fortepianie i ostentacyjnie rzucił go na scenę. Potem podniósł nuty i położył je pod klapą fortepianu Steinwaya by już się nimi nie interesować.

Jarrett ma w pamięci setki standardów. Rzadko z Peacockiem i DeJohnette'em wykonuje własne kompozycje, ostatni raz poświęcił im albumy „Inside Out" i „Always Let Me Go" z 2001 r. Czy wiedeński koncert również trafi na płytę wytwórni ECM Records, trudno przewidzieć, choć to  był znakomity występ.

Pierwszą część koncertu Jarrett potraktował wzorcowo. Standardy ozdabiał harmoniami, jakich nie znajdziemy na płytach żadnego z wielkich jazzmanów. Trio wypracowało własny styl wynikający z wirtuozerii i fantazji lidera, a także innowacyjnej gry sekcji rytmicznej. Co ciekawe, Peacock i DeJohnette rzadko wykonują solówki, wystarczą im grupowe improwizacje, w których wzajemnie się inspirują.

Dopiero po pół godzinie w muzyce pojawiły się nowe elementy. Jarrett zaczął powtarzać rytmiczny motyw, jakby chciał znaleźć najciekawszą kombinację dźwięków. Tę technikę stosuje często na solowych koncertach szukając właściwych harmonii i melodii. W przypadku standardów Jarrett nigdy bowiem nie wykorzystuje tematów wprost, nuta w nutę. W efekcie poszukiwania  dla nich nowej formy, standardy zmieniły się w nowoczesną improwizację.

Druga część koncertu była popisem inwencji całego tria. Na początku każdego utworu Jarrett dawał tylko znak palcem: w dół - znaczyło, że chce zacząć sam, do góry, że od razu potrzebuje sekcji rytmicznej. Pochłonięty improwizowaniem pochylał się nisko nad klawiaturą, balansował nad nią, a w kulminacyjnych momentach wstawał i niemal tańczył przy fortepianie. Kilka razy krzyknął pomiędzy akordami, jakby brakowało mu tej jednej nuty, a może dał wyraz swojej ekscytacji muzyką.

Prawie godzina drugiej części koncertu minęła jak chwila. Można było odnieść wrażenie, ze oni grają coraz ciekawiej, zasłuchani i skupieni, jakby delektowali się muzyką, której nie wykonywali razem od kilku miesięcy.

Kiedy Jarrett zakończył temat motywem kojącej uszy kołysanki, wydawało się, że to koniec wieczoru, ale muzycy wyszli na jeszcze jeden, dynamiczny bis.

Kiedy dziękowali za kolejną burzę oklasków, ich manager powiedział: „Prosiliśmy, żeby nie robić żadnych zdjęć. Żadnych, oznacza żadnych". Po tej cierpkiej uwadze wiadomo było, że to definitywny koniec.

Trwające sto minut dwie części występu muzycy okrasili dwoma bisami, które niczym diamenty ozdobiły koronę króla współczesnego jazzu, za jakiego uważany jest Keith Jarrett. Chociaż od momentu powstania w 1983 r. trio firmowane jest także nazwiskami kontrabasisty Gary'ego Peacocka i perkusisty Jacka DeJohnette'a, to Jarrett nadaje mu indywidualny styl i ton.

O jego pianistyce mówi się i pisze w samych superlatywach od kiedy na początku lat 70. zerwał związki z elektryczną formacją Milesa Davisa i na albumie „Bremen Lausanne Solo Concerts" ogłosił "Anti-electric-music crusade" — krucjatę przeciwko elektryfikowaniu muzyki.

Pozostało 84% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"