- Cudownie tu powrócić, do Polski, do Warszawy, powiedział na powitanie 72-letni pianista i kompozytor, który wygląda i porusza się po scenie tak, jakby czas o nim zapomniał.
- Grałem tu tyle razy. Czuję się, jakbym występował w Chicago. Gdzie tym razem zagrasz - spytała mnie żona. W San Francisco, Chicago, Warszawie, Nowym Jorku - odpowiedziałem jej. Hancock wyraźnie chciał dowartościować naszą publiczność, choć wiadomo, że jego letnia trasa przebiega przez europejskie festiwale. Dziesięć dni wcześniej zagrał na Jazz Fest Wien w wiedeńskiej Staatsoper, ale warszawski koncert był o wiele lepszy.
Laureat Grammy za najlepszy album roku „River: The Joni Letters", autor standardów i niezliczonych, bestsellerowych albumów zwieńczył czterodniowy cykl koncertów Warsaw Summer Jazz Days. Po trzech dniach w hali poprzemysłowej PZO czyli klubie Soho Factory na Pradze, jazz wreszcie znalazł odpowiednie miejsce dla wzniosłych przeżyć.
Kto na Hancocku postawił krzyżyk myśląc, że oprócz albumów z wokalistkami nie robi już nic ciekawego, był w błędzie. Pianista gra nowe kompozycje, improwizuje jak żaden inny pianista, a przy tym potrafi wykorzystać własny dorobek, zagrać swoje przeboje i standardy w wersjach tak zmienionych, a jednocześnie atrakcyjnych, że dwie i pół godziny koncertu zapamiętamy jako wielkie przeżycie.
W tak ekscytującej prezentacji muzyki pomogli mu muzycy z kwartetu: gitarzysta Lionel Loueke, basista James Genus i perkusista Trevor Lawrence. Lider przedstawił każdego z nich. - Ten muzyk jest bezcenny. Chcecie go kupić? Nie ma ceny. Na basie gra James Genus - krzyknął.