Szczęściara na czerwonym dywanie

Kirsten Dunst - jako trzylatka zagrała w pierwszej reklamie, jako siedmiolatka debiutowała u Woody'ego Allena, jako 12-latka dostała nominację do Złotego Globu. Popularność przyniósł jej Spiderman, ale grała też w wielu ambitnych produkcjach, m.in. u Sofii Coppoli. Nie ma ust napompowanych botoksem ani powiększonych piersi. Kirsten Dunst mówi o sobie, że jest szczęściarą. I zamierza z tego szczęścia korzystać.

Publikacja: 03.09.2012 12:49

Szczęściara na czerwonym dywanie

Foto: Corbis Outline/Fotochannels, James White JW James White

Artykuł z miesięcznika "Sukces"

Niedawno skończyła pani 30 lat. Czy to ważna data w życiu aktorki?

Kirsten Dunst:

To taki sam dzień dla aktorki, jak dla każdej młodej kobiety. Człowiek sobie zadaje pytanie: w którym miejscu życia jestem? Co osiągnęłam? Co po drodze zgubiłam? Co jeszcze przede mną? Na czym mi najbardziej zależy? To taka okazja do zrobienia małego remanentu.

I jak wychodzą pani te podsumowania?

Nie narzekam. Mogło być znacznie gorzej. Jestem szczęściarą. Robię to, co lubię, i jeszcze świetnie mi za to płacą. Czy kiedyś, gdy wcale nam się nie przelewało, mogłam przypuszczać, że niedługo kupię mojej mamie piękny dom w San Fernando Valley?

A nie przeszło pani też przez głowę, że oto przestaje pani być dziewczynką? Że reżyserzy zaczną pani proponować role nie podlotków, lecz dojrzałych kobiet po przejściach, żon, matek, kochanek?

Pomyślałam: „Czy teraz w ogóle ludzie będą chcieli mnie oglądać?". To był jednak tylko moment. Wyprawiłam przyjęcie dla przyjaciół. Tego samego dnia urodziny obchodzi moja babcia, więc świętowałyśmy razem. A co do ról, to już się stało. W filmie Waltera Sallesa „W drodze" zagrałam Carolyn, żonę pisarza Neala Cassady'ego, matkę jego dzieci.

Ten film jest ekranizacją powieści Jacka Kerouaca. Czym dla pani, osoby dorastającej 50 lat później, w zupełnie innym świecie, jest pokolenie beatników?

Pewnie tym samym, czym było dla poprzednich generacji – przykładem ludzi, którzy inspirowali innych do wyjścia z bezpiecznego kokonu, do bycia sobą, pozbycia się strachu przed wolnością. Choć muszę przyznać, że dla mnie książka „W drodze" nie była najważniejszą lekturą młodości. Wolałam inne lektury – od „Wielkiego Gatsby'ego" po autobiografię Sylvii Plath.

Natomiast bardzo bliska była mi idea wyprawy przez Amerykę. Sama zorganizowałam sobie podobną podróż. Z przyjaciółką spakowałyśmy plecaki i ruszyłyśmy w drogę. Fantastyczna lekcja życia, polecam każdemu. Zamiłowanie do podróży zostało mi na zawsze. Zjeździłam wzdłuż i wszerz Stany Zjednoczone, ale nie zapomnę też niesamowitej podróży przez Niemcy z moim ojcem, którego rodzina ma niemieckie korzenie.

Często mówi pani w wywiadach o matce, o ojcu znacznie rzadziej. Dlaczego?

Rodzice rozstali się dawno temu, a ja zostałam z mamą i babcią. Nie straciłam jednak z tatą kontaktu. Był zawsze wobec mnie bardzo wymagający. Wpoił mi przekonanie, że nigdy nie jest dostatecznie dobrze, bo zawsze może być lepiej. Najwyraźniej miał w swoich niemieckich genach zapisane umiłowanie porządku i dyscypliny. Pracował bardzo ciężko cały tydzień, a w każdą niedzielę chodził do kościoła. Mama stale broniła mnie przed jego niezadowoleniem. Robiła to niezwykle skutecznie.

Podobno to właśnie mama wymyśliła dla pani zawód aktorki.

Tak, miałam najwyżej trzy lata, kiedy pierwszy raz wystąpiłam w reklamie. Spytałam ją kiedyś, dlaczego tak wcześnie zaprowadziła mnie na zdjęcia próbne. Powiedziała, że gdy tylko zobaczyła mnie po porodzie, pomyślała, że będę aktorką. Takie miała przeczucie. A później, jak rosłam, sąsiadki często powtarzały jej: „To dziecko ma filmowe wdzięk i urodę. Niech pani ją zapisze do jakiejś agencji aktorskiej". Zrobiła to i udało się.

Mama pilnowała, żeby mi woda sodowa do głowy nie uderzyła. jak wracałam ze zdjęć, potrafiła powiedzieć: „zapomniałaś rano wymyć kuwetę kota. zrób to teraz".

Nie żal pani straconego dzieciństwa?

Nie znałam innego życia. Zresztą lubiłam je. Było ciekawe. Nie czuję, żebym tak dużo straciła. Przeniosłyśmy się z mamą do Los Angeles, ale ja zawsze chodziłam do normalnej szkoły. Mama pilnowała, żeby mi nie uderzyła do głowy woda sodowa. Jak wracałam ze zdjęć, potrafiła powiedzieć: „Zapomniałaś rano wymyć kuwetę kota. Zrób to teraz".

Tak stawiała mnie na ziemi. Kiedy miałam zdjęcia poza Los Angeles, zawsze ze mną jeździła. Nie była moim menedżerem, pilnowała po prostu, żebym poszła wcześnie spać, i sama gotowała mi obiady.

Młodej gwiazdce to nie przeszkadzało?

Może chwilami, bo chciałam już poczuć się dorosła. Ale właśnie dzięki matce ominęły mnie niebezpieczeństwa, jakie czyhają na samotne młode dziewczyny kręcące się w show-biznesie.

Nie piłam, nie ćpałam, nie włóczyłam się po nocnych klubach. I jeszcze jedno: na ogół nie grałam drastycznych ról. Na początku występowałam najczęściej w filmach dla młodych widzów. Rozwijałam się w naturalny sposób, a moi widzowie rośli razem ze mną. Do dzisiaj rówieśnicy czasem uśmiechają się do mnie, wołając „Jumanji".

Ale jako 12-latka partnerowała już pani dwóm gwiazdorom: Bradowi Pittowi i Tomowi Criuse'owi w „Wywiadzie z wampirem".

Bardzo to przeżyłam. Sceny, w którym musiałam całować się z Bradem Pittem, wspominam do dzisiaj jak horror. Potwornie mnie to krępowało.

To prawda, że roli w znakomitym filmie Sama Mendesa „American Beauty" odmówiła pani dlatego, że pani bohaterka musiała całować się z Kevinem Spaceyem?

To był jeden z powodów, dla których nie chciałam tej propozycji przyjąć. Ale mnie się w ogóle ten scenariusz nie podobał. Myślałam: „Będę się tarzać naga w płatkach róż? Bez sensu". Oczywiście byłam głupia. Miałam 15 lat i nie potrafiłam właściwie ocenić wartości tego scenariusza.

Za to dzisiaj robi to pani perfekcyjnie. Uchodzi pani za aktorkę, która bardzo ostrożnie dobiera role, dzieląc czas między wielkie hity i wspaniałe kino artystyczne. Trzy filmy o Spidermanie przyniosły pani ogromną popularność. Jaki dziś ma pani do nich stosunek?

Bardzo je lubię. Przeżyliśmy wszyscy świetną przygodę, polubiliśmy nasze postacie, zaprzyjaźniliśmy się. Jeśli chce się myśleć poważnie o tym zawodzie, warto mieć w dorobku i takie doświadczenie.

Jak pani przyjęła nowego „Spidermana"? Nie czuła się pani tak, jakby ktoś zawłaszczył wasz dorobek?

Nie, my mieliśmy wrażenie, że powiedzieliśmy już wszystko, co mieliśmy do powiedzenia. Ani Sam Raimi, ani Tobey, ani ja nie chcieliśmy tej serii ciągnąć jedynie z powodów finansowych.

Ale przecież nie wykupiliśmy licencji na tych bohaterów. Andrew Garfield i Emma Stone dali opowieści o człowieku pająku całkiem nowe życie. Jestem nimi zachwycona.

I, proszę mi uwierzyć, niczego nie zazdroszczę. Ja ten rozdział zamknęłam, nasze spotkanie z komiksem skończyło się definitywnie. A popularność, jaką dała mi ta seria, pomaga mi. Reżyserom bardziej niszowych tytułów, którzy mnie angażują, łatwiej jest walczyć o pieniądze.

Przed rokiem dostała pani nagrodę aktorską w Cannes za znakomitą kreację w „Melancholii" Larsa von Triera. Mówiła pani wtedy, że – podobnie jak reżyser – znała pani smak depresji.

Przeżyłam taki czas załamania. Poznałam uczucie zagubienia. Nie miałam na nic siły, nie odróżniałam, co jest dla mnie dobre, co nie. Ale nie chcę do tego wracać, a zwłaszcza opowiadać o tym publicznie. Mogę powiedzieć jedno: nie wiem, czy dałabym radę zagrać w „Melancholii", gdybym sama nie miała takiego doświadczenia.

Nie przepadam za rozgłosem. ale celebryctwo jest konieczne. kiedy jesteś aktorką, tego się nie uniknie. nie należy jednak przekraczać granicy, poza którą człowiek traci swoje własne życie.

Jestem też pełna podziwu dla Larsa, że zdecydował się podjąć taki temat. Człowiek pogrążony w depresji śpi, siedzi, patrząc w jeden punkt, niewiele mówi, jest w stanie marazmu. Jak można zrobić o tym film, nie zanudzając widza? Lars dokonał cudu.

Po canneńskiej premierze „Melancholii" von Trier powiedział na konferencji prasowej kilka niefortunnych uwag na temat Adolfa Hitlera i przez organizatorów festiwalu został uznany za persona non grata. Co dzisiaj się z nim dzieje? Ma pani z nim kontakt?

Ja wtedy przeżyłam szok, byłam przerażona. Wiem, że chciał zażartować na temat swojego niemieckiego pochodzenia, o którym dowiedział się jako dorosły człowiek, ale potwornie się zaplątał. Te słowa go pogrążyły. Bardzo głęboko to przeżyłam. Kontaktujemy się czasem i wiem, że on do dzisiaj średnio sobie radzi z tą sytuacją. Bardzo żałuje słów, które wtedy nieopatrznie wypowiedział.

Stała się pani ostatnio stałą bywalczynią canneńskiego festiwalu. Była tam pani jako gwiazda z filmem „Marie Antoinette" Sophii Coppoli, później właśnie z „Melancholią" Larsa von Triera, a wreszcie, w tym roku, z „W drodze" Waltera Sallesa. Przyzwyczaiła się już pani do czerwonych dywanów?

Przyzwyczaiłam – to dobre słowo. Albo jeszcze lepiej: nauczyłam się po nich chodzić i nie umrzeć.

To nie kokieteria?

Nie. Ja naprawdę nie przepadam za rozgłosem. Gwiazdorstwo, czerwone dywany, paparazzi czatujący za rogiem – to nie dla mnie. Celebryctwo jest konieczne, kiedy jesteś aktorką, tego się nie uniknie. Ale nie należy przekraczać granicy, poza którą człowiek traci swoje własne życie. Ja staram się zachować normalność. Przyjaźnię się z dziewczynami, z którymi chodziłam do szkoły. Sama robię zakupy. Nie chcę, by w kolorowych pismach wypisywano, jak spędzam wakacje.

Dlatego przeniosła się pani z Los Angeles do Nowego Jorku?

Bo w tym mieście łatwiej zachować anonimowość. Bez problemu mogę pójść na kolację do restauracji, przejść się po sklepach, wyjść do kina. Poza tym nie mam ani męża, ani dzieci.

W LA byłabym sama w dużym domu, odgrodzonym od świata wysokim murem. W Nowym Jorku mam mieszkanie w normalnym apartamentowcu, żyję wśród sąsiadów. Ale kocham Kalifornię, mam tam rodzinę i wracam do niej często.

Co dalej?

Dostaję sporo scenariuszy. I czuję, że to mój czas. Jako aktorka nabrałam pewności siebie. Wiem, na co mnie stać. Przed wyjściem na plan nie czuję lęku, nie zadręczam się pytaniami, czy podołam. I chyba reżyserzy, z którymi pracowałam, nie narzekają na mnie, bo zaproponowali mi dalszą współpracę – i Sofia Coppola, i Lars von Trier.

Jest artysta, z którym chciałaby się pani spotkać?

Michael Haneke.

A co z tymi dziećmi, o których mówiła pani rok temu?

Grając Carolyn Cassady, czułam, że jeszcze nie dojrzałam do macierzyństwa. Daję sobie jeszcze trzy, cztery lata. Ale oczywiście, jak patrzę w przyszłość, to widzę siebie otoczoną dziećmi. Zdziwią się, jak pokażę im „Jumanji"!

We wrześniu zobaczymy Kirsten Dunst w filmie Waltera Sallesa „W drodze", gdzie zagra Carolyn, żonę pisarza Neala Cassady'ego.

Kirsten Dunst

Najpierw grała w telewizyjnych reklamówkach, ale już w 1989 r. wystąpiła w filmie Woody'ego Allena „New York Stories". Przełomem w jej karierze był „Wywiad z wampirem" Neila Jordana z 1994 r. Została wtedy nominowana do Złotego Globu, a rok później magazyn „People" zaliczył ją do grona najpiękniejszych ludzi świata.  Dunst udziela się w organizacjach charytatywnych, razem z mamą pracuje we własnej firmie producenckiej.

Artykuł z miesięcznika "Sukces"

Niedawno skończyła pani 30 lat. Czy to ważna data w życiu aktorki?

Pozostało 99% artykułu
Kultura
Przemo Łukasik i Łukasz Zagała odebrali w Warszawie Nagrodę Honorowa SARP 2024
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Muzeum otwarte - muzeum zamknięte, czyli trudne życie MSN
Kultura
Program kulturalny polskiej prezydencji w Radzie UE 2025
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali