Nauka to tym cenniejsza, a przy tym pouczająca, gdyż dotyczyła Witolda Lutosławskiego. To my, Polacy powinniśmy być specjalistami w interpretacji jego utworów, a otrzymaliśmy ciekawą i ważną lekcję od fińskiego dyrygenta, norweskiego wiolonczelisty w roli solisty i brytyjskiej orkiestry. To było jak jazda Rolls Roycem – powiedział jeden z moich znajomych, wychodząc w środę z sali Filharmonii Narodowej. I trudno nie zgodzić się z tym stwierdzeniem po wysłuchaniu IV Symfonii Lutosławskiego zagranej z matematyczną precyzją (kompozytor pozostawał pod silnym wpływem tej nauki, którą w młodości chciał studiować), a przy tym przepełnionej emocjami. Utwory Lutosławskiego kryją w sobie sporo niebezpieczeństw. Jeśli dyrygent nie jest dość dokładny, ich konstrukcja rozmywa się, a zaskakujące pomysły brzmieniowe ulegają rozmyciu. Gdy dyrygent za bardzo skupia się na formie, ta muzyka staje się sucha i mało przyjazna dla odbiorcy. Giną emocje ukryte pod intelektualną strukturą.
Obie te przypadłości znamy z polskich estrad. Esa-Pekka Salonen im nie uległ, poprowadził IV Symfonię w sposób porywający, przykuwając uwagę od pierwszej do ostatniej nuty. Gdy ta zaś wybrzmiała, nawet najwięksi filharmoniczni malkontenci poderwali się z foteli, entuzjastycznie dziękując dyrygentowi i orkiestrze.
To było zwieńczenie wieczoru, którego każda część wymagałaby odrębnego, długiego omówienia. A więc — na początek podano „Muzykę żałobną" zagraną pięknym, soczystym dźwiękiem smyczków i z dopieszczonymi detalami. To było wykonanie znacznie ciekawsze od tego, jak ten utwór Esa-Pekka Salonen i Philharmonia Orchestra zaprezentowali 30 stycznia podczas uroczystej inauguracji Roku Lutosławskiego w Londynie. Norweg Truls Mork odczytał Koncert wiolonczelowy inaczej niż wielu solistów. Początkową, solową introdukcję inni traktują w sposób heroiczny, on zagrał ją miękko, subtelnie, ale z ogromną, wewnętrzną silą. Gdy w jej przebieg brutalnie zaingerowały instrumenty dęte, wyrazisty okazał się zamysł Lutosławskiego, który cały utwór potraktował jak teatralny, pełen konfliktów i napięć dyskurs między instrumentem solowym a orkiestrą. I tak właśnie zabrzmiał on tego wieczoru. Z kronikarskiego dodajmy jeszcze, że program jedynego występu w Polsce Philharmonia Orchestra i jej wspaniałego dyrygenta uzupełniła subtelna, finezyjna suita „Moja matka gęś" Ravela – kompozytora, którego Lutosławski bardzo cenił. Znacznie ważniejsza dla podsumowania środowego koncertu będzie wszakże inna konstatacja. Wielka muzyka rodzi się nie tylko wtedy, gdy wykonawca obdarzony jest talentem. On musi ją także kochać. Tak jak Esa-Pekka Salonen utwory Witolda Lutosławskiego.