Fachowcy mogą się tu spierać o niuanse interpretacyjne, przeciętny odbiorca ma gwarancję, że dostaje wykonanie wzorcowe. Fiński dyrygent Esa-Pekka Salonen jest znawcą i admiratorem muzyki Lutosławskiego, co udowodnił niedawnym koncertem w Warszawie z londyńską Philharmonic Orchestra. Miał też okazję wielokrotnie rozmawiać z kompozytorem.
Los Angeles Philharmonic zaś, to orkiestra, z którą Lutosławski chętnie współpracował, a IV Symfonię wręcz dla niej skomponował. Większość tych nagrań pochodzi z okresu, gdy dyrygował jej koncertami, więc choć batutę trzymał w dłoni Esa-Pekka Salonen, nad nim i nad amerykańskimi muzykami unosił się życzliwy duch kompozytora.
Lutosławski skomponował cztery symfonie, to niewiele, ale pracował powoli. Najsłynniejsza, trzecia w kolejności, która szybko zdobyła światową popularność, powstawała ponad 10 lat. We wszystkich odbijają się kolejne etapy życia kompozytora, choć on sprzeciwiał się, by jego muzykę wiązać z konkretnymi wydarzeniami. Trudno się jednak od nich uwolnić, gdy zna się choćby los I Symfonii. Partyturę jej pierwszej części uratował z powstania warszawskiego, gdy potem kontynuował pracę, w muzyce musiał odbić się dramat i heroizm tamtych lat.
Ukończona w 1947 r. I Symfonia grywana jest niezbyt często, ale w życiu Lutosławskiego odegrała istotną, choć przykrą rolę. Przez nią został w okresie stalinizmu oskarżony o formalizm i zniknął z oficjalnego życia muzycznego. To jedyna symfonia, którą Esa-Pekka Salonen musiał teraz nagrać do kompletu.
Między I a II Symfonią minęło 20 lat. Pierwsza hołduje jeszcze klasycznej, czteroczęściowej formie, słychać w niej wpływy Prokofiewa, ale porywa słuchacza niezwykłą dramaturgią. W drugiej dominuje nowy język Lutosławskiego i wierność przyjętej przez niego zasadzie, że każdy utwór powinien składać się z dwóch części. Początkowa ma zaintrygować słuchacza, zasadnicza – pokazać główny zamysł autora.