Jeszcze rok temu mogliśmy go podziwiać, gdy grał na koncercie w Dolinie Charlotty koło Słupska. Do końca pozostał mocnym, gotowym na szaleństwo mężczyzną walczącym o hipisowskie ideały. Szokował. Kiedy z nim rozmawiałem, przekonywał, że jeśli Jezus żyłby w naszych czasach, nie wahałby się używać LSD.
Miał polskie korzenie. – Urodziłem się w emigranckiej rodzinie w Chicago – mówił w wywiadzie dla „Rz". – Mój dziadek Manczarek pochodził z Warszawy. Wyjechał do Stanów. Moje nazwisko jest nietypowe. Sprawia wrażenie czeskiego. Ale jestem Polakiem.
Marzył o tym, żeby być koszykarzem, ale interesowała go tylko gra w ataku, co słychać w „Break on Through (To the Other Side)". Gdy trener zaklasyfikował go jako obrońcę, skupił się na prywatnych lekcjach gry na pianinie, które brał od Bruno Michelottiego.
Z Jimem Morrisonem poznali się i studiowali na wydziale filmowym UCLA. Ale dopiero, kiedy spotkali się na słynnej Venice Beach, już po studiach, zdecydowali w 1965 r. o założeniu The Doors. Tak powstał najważniejszy amerykański zespół lat 60. Jego nagrania i estetyka do dziś wpływają na rozwój muzyki rockowej.
To Manzarek zaprosił do grupy perkusistę Johna Densmore'a i gitarzystę Robby'ego Kriegera. Poznał ich na kursie transcendentalnych medytacji, który zorganizował Maharishi – guru Beatlesów. W czasach gdy zaczynali, wszystkie zespoły miały basistów. Manzarek zrewolucjonizował myślenie, grając jednocześnie na organach partię melodyczną i basu.