Festiwalowicze, którzy przyszli na występ 63-letniego słynnego muzyka szukając zgrywy opuszczali go z wielkim szacunkiem dla tego artysty. W popularnym obiegu kojarzony z ogranymi przebojami, na OFF-ie mógł powrócić do korzeni. Odświeżone kompozycje z debiutanckiego albumu z 1976 r. Wodecki wykonał wraz z grupą Mitch & Mitch.
Z grupą Macia Morettiego spotkał się już parę lat wcześniej na nagraniach koncertowych w studiu radiowej Trójki. Muzyków było tak wielu, że zrobiło się ciasno na największej scenie mBanku. Jeszcze na próbach przed koncertem widać było nerwowość wśród licznej grupy muzyków. Wodecki wiedział, że ma do czynienia z inną niż zazwyczaj publicznością - nie tylko młodszą, ale też bardziej wymagającą. Przyszli żeby go sprawdzić jako artystę i nie będzie dla niego taryfy ulgowej. To nie byli przypadkowi ludzie na bezpłatnej imprezie na rynku miasta. Stąd zapewne niezwykłe skupienie i oszczędna konferansjerka. Jednak z każdym utworem muzycy się rozluźniali. Czując dobry odbiór publiki stawali się bardziej radośni i żywiołowi. Świetne aranżacje, kobiece chórki i rozbudowane instrumentarium - to wszystko idealnie współgrało. Wodecki nie byłby sobą gdyby co chwila nie sięgał po różne instrumenty - trąbka, fortepian, skrzypce. Ale to było odświeżenie, a nie dekonstrukcja - całość, piosenka po piosence wypadła znakomicie. Kto przyszedł pożartować z "Pszczółki Mai" musiał skapitulować przed siłą muzyki.
Kolejny koncert na głównej scenie był również niezwykle oczekiwany, ale głównie przez fanów gitarowej alternatywy. The Smashing Pumpkins to grupa, która naznaczyła muzycznie całe pokolenie. Autor kryminałów Zygmunt Miłoszewski, z którym spotkanie w Kawiarni Literackiej rozpoczęło się równocześnie z koncertem Amerykanów wspominał, że pierwsze miłosne uniesienia przeżywał właśnie przy ich utworach. Sympatycy zespołu zjechali z całej Polski, przymykając oko na fakt, że z dawnego składu został tylko Billy Corgan, ale to on przecież zawsze był mózgiem i liderem zespołu. Koncert, mimo że muzycznie był dobry, to nie powalił na kolana. Beznamiętność i brak charyzmy Corgana udzieliły się widowni. Nie zabrakło ich najlepszych utworów m. in. "Bullet With Butterfly Wings", "Today" i "Tonight, Tonight". Chociaż muzyka prezentowała się bez zarzutów, to brakowało żywiołu, który porwałby publiczność zgromadzoną w Dolinie Trzech Stawów.
Sobota była bardziej kontemplacyjna niż przebojowa. Chociaż z początku się na to nie zapowiadało, bo Kanadyjczycy z Metz narobili mnóstwo gitarowego hałasu późnym popołudniem na głównej scenie. Duchota i wysoka temperatura sprawiła, że popołudniowe koncerty wyglądały jak leżakowanie. W ociężałą aurę bardzo dobrze wpasowała się psychodeliczna muzyka gorzowskiego duetu UL/KR. Publiczność nagrodziła ich liczną jak na wczesny koncert obecnością i aplauzem. Chwilę później na scenie radiowej Trójki pod namiotem swoich sił próbowali Brytyjczycy z Glass Animals. Pierwsze utwory brzmiały ciekawie. Wokalista tańczył na scenie jak delikatniejsze wcielenie Iana Curtisa z Joy Division, ale to nie zmieniło faktu, że występ stawał się coraz nudniejszy. Po Glass Animals zagrał Jens Lekman. Kto zasugerował się opisem artysty z festiwalowego przewodnika mógł być zaskoczony. "Arcysmutne i przepiękne pocieszenie" okazało się radosnym występem szwedzkiego artysty. Na dodatek w przerwach między piosenkami opowiadał długie żartobliwe anegdoty.
Na OFF-ie już tradycyjnie nie mogło zabraknąć grupy grającej muzykę ekstremalną. Taki był występ amerykańskiego kwartetu Brutal Truth. Największe wrażenie robił perkusista grający jak piekielny werblista (gra również w zespole o wiele mówiącej nazwie Total Fucking Destruction), a na scenie szalał i ryczał wokalista, którego prezencję można opisać jako łowcę krokodyli z Florydy. Efekt był niesamowity. Niektórzy ludzie wycofywali się z przerażeniem na twarzy, ale wielu też zostało zafascynowanych tym co się dzieje na scenie.