W tych stwierdzeniach nie ma przygany. Opera – dzięki transmisjom kinowym i wielkim widowiskom, takim jak wrocławskie – wraca do widza, który nie przeprowadza analiz muzykologicznych, lecz czeka na atrakcyjny spektakl.
Od momentu, gdy opera przeniosła się z arystokratycznych pałaców do publicznych teatrów, stała się przecież rozrywką dla mas. Elity siadywały w lożach, bardziej wszakże interesując się sobą niż tym, co działo się na scenie. To tłum, wypełniający szczelnie górne balkony, ferował wyroki. Oklaskiwał lub wygwizdywał artystów, a jeśli po wyjściu z teatru nucił na ulicach arie, oznaczało to sukces dzieła.
Dziś ta sztuka rozdarta jest między awangardowymi ambicjami a chęcią powrotu do korzeni. Jedni próbują zawrzeć w niej analizę problemów świata i dylematów moralnych człowieka, innym zależy na masowej widowni. Reżyser z ambicjami nie dotknie „Poławiaczy pereł", bo nie da się z nich zrobić współczesnej psychodramy. To opowieść o miłości, przyjaźni i powinnościach wobec narodu, ojczyzny, Boga.
Nadir i Zurga pokochali tę samą kobietę, Leilę, lecz w imię przyjaźni postanowili się jej wyrzec. Nadir nie potrafi jednak stłumić uczuć. Leila też go kocha, ale jest kapłanką Brahmy i ślubowała czystość. Co zrobią kochankowie i co uczyni Zurga, gdy w trzecim akcie pozna wreszcie w Leili dziewczynę, która kiedyś uratowała mu życie?
Ten brak spostrzegawczości często cechuje bohaterów operowych, ale „Poławiacze pereł" to przecież bajka, na dodatek umieszczona w egzotycznej scenerii Cejlonu, nijak przystającej do realiów tej wyspy. Reżyser i scenograf Waldemar Zawodziński wymyślił gigantyczne łodzie, które dzięki kolorowym wizualizacjom tworzą piękne tło, scenografka Małgorzata Słoniowska ubrała cejlońskich rybaków w barwne stroje z błyszczącymi ozdobami.