Pro: Jacek Cieślak
Reżyserka nie wycięła „Wiśniowego sadu', tylko przewietrzyła go z pomocą nowego przekładu Agnieszki Lubomiry Piotrowskiej. Pokazuje, że nie warto płakać, bo robią to tylko nieudacznicy.
„Wiśniowy sad" w Teatrze Studio, którym Agnieszka Glińska kieruje od roku, idzie tropem brawurowej „Sztuki bez tytułu" o Płatonowie w stołecznym Współczesnym. Wtedy zamiast samowarów symbolizujących minioną epokę i melancholię, najważniejsze były fontanna, szampan i wódka. Teraz bohaterowie Czechowa również żyją szybko – śpiewają tańczą, piją. Nie zalewają robaka, tylko korzystają z tego, co przynosi życie.
Sceny taneczne i śpiewane wyreżyserowane są z ostentacyjną lekkością, wręcz naszkicowane, jakby reżyserka chciała powiedzieć, że stare formy nas więziły, dusiły, a w obecnej rzeczywistości liczą się luz, dystans, poczucie humoru i zabawa.
Uosobienie tej filozofii stanowi Raniewska grana przez Monikę Krzywkowską. Nie jest wcale matroną, niedającą się znieść gwiazdą ani też kobietą ponurą, choć miałaby powody – na sprzedaż wystawiona jest przecież posiadłość, gdzie straciła synka. Są chwile, gdy na twarzy Raniewskiej jawi się smutek, ale kobieta się nie załamuje, nie roztkliwia.
A jeśli nawet w kaskadach jej śmiechu jest sporo przesady albo skrywanej nerwowości – to lepiej, że próbuje żyć, jakby nic złego się nie stało, niż miałaby zatruwać wszystkich niekończącą się żałobą, jak to jest w większości inscenizacji. Raniewska Glińskiej w trudnych chwilach zagryza zęby. Chce żyć. Chce mieć młodego kochanka.