Muzyczne podsumowania roku powstają głównie z potrzeby zdefiniowania tego, co zdaniem dziennikarzy dzieje się dookoła nich. Czytelnicy z kolei lubią takie roczne zestawienia. Traktują je niczym drogowskaz: tego warto posłuchać. Od co najmniej dekady takie artykuły są niemal identyczne.
Narzekamy w nich na zmieniający się przemysł fonograficzny, na inny rozkład akcentów w dystrybucji muzyki, wskazujemy na większe znaczenie nowych technologii, telefonii komórkowej czy na aplikacje streamingowe. Widzimy nowe szanse dla nowych artystów, ale i zagrożenia płynące z niemal darmowego korzystania z ich twórczości.
Ostatnio wskazujemy też luki w prawie, względnie krytykujemy albo tłumaczymy zmiany rozmaitych rozporządzeń, choćby w prawie autorskim. W Polsce doskonałymi tematami z tego zakresu są debata na temat nowej opłaty audiowizualnej, a także nadal powszechnie niezrozumiałe, bardzo oczywiste, rozszerzenie listy tzw. czystych nośników o te najnowsze elektroniczne do naliczania opłaty reprograficznej przeznaczonej dla twórców, których raczej w Polsce ubywa, a nie przybywa. Ale jednocześnie wymieniamy zwykle przy takiej okazji kilka znakomitych debiutów, kilka wyróżniających się albumów czy artystów – top 5 albo top 10 kończącego się roku. Pokazujemy te najbardziej żywe i dobrze odbierane przez publiczność zjawiska koncertowe czy festiwalowe. Wspominamy o laureatach rozmaitych nagród oraz wpadkach roku gwiazdorów. Od czasu do czasu pokazujemy liczby, odsłaniamy kulisy mechanizmów show-biznesu. Opisujemy oddzielnie rynek polski i zagraniczny. Wszystko to ma uzasadnienie, mnie już jednak nie wystarcza. Jako osoba, która chłonie muzykę od dziecka, a od 20 lat poświęca jej każdy dzień życia, czuję rosnący z roku na rok niedosyt. Można w pewnym uproszczeniu podsumować to tak, że jestem w tym swoim odczuciu niedosytu dotyczącym kondycji muzyki umiarkowanym pesymistą.
Umiarkowanym, bo ten rynek mimo wszystko nie radzi sobie najgorzej. Ludzie nadal kochają muzykę i uwielbiają dobre koncerty. Budzą się też do życia nowe pokolenia twórców myślących bez zahamowań i barier. Wolny rynek powoli, ale jednak kształtuje nowy krajobraz po bitwie. Przetrwali najwytrwalsi, a do gry włączają się ci, dla których to co dzisiaj, jest zwyczajnie normą.
Jestem jednak pesymistą, bo należę do pokolenia ludzi ceniących jakość, także w muzyce. My mieliśmy okazję bywać na kultowych już dzisiaj koncertach artystów legendarnych i ponadczasowych, czy to rockowych, czy jazzowych, czy klasycznych, czy soulowych, czy jakichkolwiek bądź. Katowaliśmy rok, dwa albo pięć te same płyty, będące zresztą do dzisiaj inspiracją dla młodych. Wzruszenia przy naprawdę dobrych piosenkach płynęły z nieziemsko pięknych melodii i poruszających tekstów, po prostu poezji, kiedy porównać to do dzisiejszych standardów.