Prawo buntu

Rozmowa z Tadeuszem Konwickim przeprowadzana przez Monikę Kuc w 1991 roku i opublikowana w „Życiu Warszawy”

Aktualizacja: 08.01.2015 16:57 Publikacja: 08.01.2015 08:52

Prawo buntu

Foto: Fotorzepa, Jakub Ostałowski JOsta Jakub Ostałowski

W księgarniach pojawiło się wznowienie Pana pierwszej powieści o partyzantce wileńskiej AK – "Rojsty", wydane w oficynie NOWA. Jest to książka antybohaterska zderzająca młodzieńcze ideały z mało heroiczną rzeczywistością. Zamiast romantyzmu - beznadziejność leśnego "chodzenia", wieczna ucieczka, przypadkowość śmierci, brutalne akty przemocy i gwałtów, towarzyszące wojnie. Nie boi się Pan włożenia kija w mrowisko, jeśli przypomnieć nie tak dawną gwałtowną reakcję na sztukę Różewicza "Do piachu", która wzburzyła środowisko AK-owskie..

- Wydaje mi się, że białe plamy naszej historii z okresu wojny zostały wypełnione, tyle jest literatury wspomnieniowej, beletrystycznej i dokumentalnej, że mogą być prezentowane różne spojrzenia na ten skomplikowany czas. Zresztą, od wydarzeń, które opisuję minęło ponad 40 lat, czyli półtora pokolenia i obecnie książkę czytać będą raczej młodzi ludzie. Ciekaw jestem tej konfrontacji mojej książki - antywojennej, pisanej w duchu pacyfistycznym.

Chyba bardziej jako wyraz buntu niż pacyfizmu?

- Pani sugeruje się terminem, kojarząc pacyfizm z pasywnością, biernością. Literatura pacyfistyczna zawsze buntowała się przeciwko tragedii wojny czy okrucieństwu. To cecha charakterystyczna dla pokoleń, które przegrały wojnę, by przywołać literaturę niemiecką po I wojnie, np. Remarque'a. Ja to już wielokrotnie mówiłem, że także moja generacja w 1945 roku, wtedy, kiedy świętowano zwycięstwo nad faszyzmem, czuła się oszukana, przegrana.

Zdaje się, że z czasem zaczął Pan patrzeć z większą ambiwalencją na własne doświadczenia wojenne. Opowiadając o nich Stanisławowi Nowickiemu w wywiadzie-rzece "Pół wieku czyśćca", mówi Pan, że nie żałuje wojennej fatygi.

- I dzisiaj uważam, że trzeba było napisać tę książkę, odsłaniającą fragment biografii młodego człowieka, wychowanego w oddalonym zakątku Europy, w pewnym klimacie patriotyczno-mocarstwowym, wyruszającego na wojnę, o której się śpiewało "Wojenko, wojenko, cudna pani". Zderzającego się z tragizmem i komplikacjami życia. Myślę, że literatura ma prawo do polemik, innego spojrzenia na historię. Może trochę z lotu ptaka czy jakichś wartości uniwersalnych.

"Rojsty" napisał Pan w 1947 roku, ale pierwsze wydanie ukazało się dopiero po październikowej odwilży w 1956. Czy była to sprawa trudności wydawniczych, czy może powstrzymano Pana przed tą decyzją ze względu na dwuznaczny wydźwięk książki w czasach stalinowskich?

- Przez dziewięć lat tułała się po różnych wydawnictwach. Miała swoich mecenasów, ale trzeba było czekać na lepszy czas, gdyż ówczesnym czynnikom cenzuralno-politycznym wydawała się świętokradztwem, ponieważ poruszała tematy partyzantki antyradzieckiej. Budziła raczej wzburzenie niż zamiar wykorzystania jej do celów propagandowych.

A dla Pana nie mogła być niebezpieczna, skoro ujawniała pańska przynależność do AK?

- To sprawa dość złożona, chyba skorzystałem z "misyjności" ówczesnego reżimu, który łowił dusze dla nowej wiary. Okres polityki kulturalnej, której "patronował" Borejsza był próbą zjednania inteligencji. Znajdowałem się z drugiej strony barykady, ale byłem przypuszczalnie smacznym kąskiem, ponieważ liczono, ze jestem młody, zdolny.

No, zakusy w jakimś sensie się powiodły, spróbował Pan swoich sił w aprobowanej konwencji literackiej.

- Trzeba sobie powiedzieć otwarcie, że to jest część mojej biografii i nie usuwam jej w cień. Zawsze miałem inklinacje do zapisywania siebie, nie uprawiałem prozy obiektywnej, przezroczystej i w tym, co pisałem, od reportażu "Przy budowie" po "Władzę", byłem ja sam z całym obszarem różnych zwątpień. Lecz jeśli nawet byłem socrealistą, nie miałem skłonności aktywisty, uczestniczącego w życiu propagandowym ówczesnych czasów. Cały zakres moich wzlotów i upadków mieści się w pisaniu.

Jeśli ktoś zadałby sobie trud przejrzenia wszystkich moich książek od "Rojstów" do ostatniej, nie wydanej jeszcze (zatytułowanej "Zorze wieczorne") zobaczyłby, że w gruncie rzeczy, mimo klęsk i pomyłek, zawsze byłem taki sam. Jaki? Na pewno sceptyczny, w jakiejś kontrowersji do emocji, otoczenia, usytuowany trochę z boku.

W swoich książkach często Pan pisze, że Polska została sprzedana, niemniej, czy w pewnym momencie nie uwierzył Pan w socjalistyczną odnowę?

- Pani mnie ciśnie, żebym pogrążył się w rozważania, którym dawałem wyraz w wielu książkach. Poczynając od "Kalendarza i klepsydry". Nie wiem, czy warto wznawiać tę dyskusję, jeśli żadne wyjaśnienie nie zadowala rozmówców. Każdy widać ma własną receptę na owe czasy i ilekroć o tych sprawach mówię, spotykam się z zarzutami, że coś zatajam.

Sam mnie Pan sprowadził na ten tor, więc chciałam tylko dowiedzieć się, czy naprawdę zaufał Pan socjalistycznej odbudowie?

- Oczywiście, dlatego, że tzw. idee socjalistyczne zawierały w sobie pewne dezyderaty, nadzieje, czy marzenia ludzi żywe od wieków. To nie była ideologia w rodzaju faszyzmu, niosąca treści jeżące włosy na głowie, np. ludobójstwo. I dzisiaj, gdybym miał coś do wyboru, bardziej podobałyby mi się środowiska czy ideologie, które nazywamy postępowymi. Ja mam lęki wobec kołtuna, filistra, mieszczucha, a nawet wymarzonej klasy Kisiela – "trzeciego stanu", ponieważ dla człowieka pozostającego z boku, zajmującego się pisaniem, biznesmeni nie są najlepszymi odbiorcami.

Moi odbiorcy to ludzie skrachowani, szamoczący się z życiem, cierpiący, lubiący myśleć.

Towarzyszy im Pan nie tylko w egzystencjalnym osamotnieniu, ale i w przemianach naszego życia społecznego.

- Jestem wprawdzie z natury outsiderem, ale czuję się w obowiązku uczestniczyć w życiu społecznym. Chociaż przyznam się do myśli, z których strach się zwierzać, że przedkładam ponad wszelkie inne - obowiązki literackie, ponieważ literatura to najważniejszy zapis naszego istnienia na niewielkiej planecie zwanej Ziemią.

W Pana książkach często mieszają się granice czasu, prawdopodobnie z chęci zachowania ciągłości tradycji, przeniesienia doświadczeń wcześniejszych pokoleń w teraźniejszość. Dlaczego akurat Adamowi Michnikowi chciał Pan wpisać swoje doświadczenie wojenne z akcji wileńskiej, co odnotowuje Pan we "Wschodach i zachodach księżyca" jako pomysł hipotetycznego opowiadania.

- Dlatego, że Adaś, kiedy to pisałem i go obserwowałem, szalenie mi przypominał moich kolegów. Był szczupłym blondynem o jasnych oczach, nonszalanckim, skłonnym do wyrzeczeń, do pewnego awanturnictwa, sznytu konspiracyjnego i jako typ młodego człowieka przypominał mi moją młodość - czasy włączenia się do historii na tych peryferiach Europy. Michnik zresztą świadomie organizuje swój życiorys, przestrzegając pewnych pryncypiów, nie bez powodu napisał przecież książkę "Z dziejów honoru", co oznacza, że pewne nasze polskie imponderabilia, dość ładne i budzące szacunek, są dla niego ważne. Pewnie właśnie dlatego tak wtedy westchnąłem, że chętnie bym go uczynił bohaterem jakiejś swojej historii wojennej.

Lata 80. i 90. postrzega Pan w kontekście wielu innych przełomów. Co z tej obserwacji naszej historii wynika?

- Że ludzie powinni śledzić historię jak najsumienniej, nie tylko od strony płaczliwo-bohaterskiej, ale przyglądając się pewnym prawidłowościom historycznym i uczyć zaradności w złych momentach, których nam nie brakuje. Warto dla porównania przywołać tu przykład Finlandii, która skończyła wojnę jako sojusznik Hitlera z dużym korpusem niemieckim na swoim terenie, mając przed sobą rozwścieczony Związek Radziecki, dyszący zemstą za niefortunną wojnę w roku 40., a dziś Finowie sytuują się na pierwszym miejscu, jeśli chodzi o stopę życiową - ich powojenny los przebiegał pomyślnie. Natomiast my, jedni z głównych aliantów, czwarta czy piąta armia w wojskach sojuszniczych, bijący się na wszystkich frontach, my zwycięzcy alianci ciężko przeżyliśmy te 45 lat, raczej jako zwyciężeni niż zwycięzcy. To powinno dawać do myślenia, skłaniać do wyciągania wniosków, nie tych najłatwiejszych, nie demagogicznych w stylu licytowania się w fundamentalizmie czy hurrapatriotyzmie, rzucania łatwych haseł bez pokrycia. Powinniśmy racjonalizować nasze życie i do tego też jest potrzebna wszechstronna literatura.

W zaciekłej chęci odkłamania rzeczywistości, dążeniu do prawdy, niejednokrotnie narażał się Pan wszystkim stronom. W końcu "Mała Apokalipsa", obraz rozkładu socjalizmu, równocześnie odbrązowiała opozycję, a "Rzeka podziemna" sugerowała, że działalność podziemia sprowadza się do drukowania mało ważnych wierszyków, co musiało budzić protesty.

- Tak istotnie te książki bywały odbierane, będąc jednocześnie dowodem, że nie usiłuję w gorliwy sposób wcielać się raz w jedną, raz w drugą stronę, a dążę do swojej własnej prawdy. Starałem się nie pójść w tani patriotyzm, ton człowieka walki, tylko oddać całą skomplikowaną sytuację. To zresztą potwierdziło życie, że okres euforii, entuzjazmu mija bardzo szybko. Zostaje życie takie, jakie jest, złożone z codziennego mozołu każdego z nas. Kiedy czytam "Brulion", pismo literackie najmłodszego pokolenia, widzę, że ta generacja traktuje uczestników stanu wojennego jak dziadków, mówi - już dość, żeby przestali zawracać głowę.

Wiele tu daje do myślenia los człowieka, którego zawsze podziwiałem, Zbigniewa Bujaka. 6, 8 lat temu był synonimem bohatera polskiego, równego naszym XIX-wiecznym bohaterom. I proszę, jak dla uczestników życia politycznego jego charyzma szybko zblakła, jak szybko zepchnięto go na margines. Bo takie jest prawo życia, że jedni wywalczają wolność, a drudzy potem z niej korzystają i regulują nasze życie. To jest normalny dramatyzm życia.

Ponury raczej, jeśli znosi to, co wydawało się wspólne, piękne, heroiczne.

- To nie ginie, odkłada się gdzieś jak słoje w drzewach. Koduje w naszych genach, podświadomości. Bywa dramatem pojedynczych ludzi, niesprawiedliwością losu wobec indywidualności, które poświęciły dla nas ze swego życia coś bardzo ważnego, ale takie są prawa historii, że kto inny zbiera owoce, bardzo często ten, który zabrał się ostatnim pociągiem, albo w ogóle trochę spóźnił. W swojej mądrości poświęcający się godzi z tymi prawami.

Jak mówiłem, jestem rzecznikiem sceptycyzmu, ale nie pesymizmu, ponieważ nie ulegam histerii czy hurra-optymizmowi, które na ogół fatalnie się kończą.

Czy Pana zdaniem historia jest nieustanną powtarzalnością, czy jednak rozwojem?

- Nie ma powtarzalności, o czym doskonale wszyscy wiedzą. Czujemy się wprawdzie pełni niepokoju, niepewności, ponieważ zbliża się koniec XX wieku, drugiego tysiąclecia, chociaż sami te daty wymyśliliśmy i ulegamy autosugestii. Ogromne znaczenie w historii naszej ludzkości miało też na pewno doświadczenie drugiej wojny światowej. To wszystko składa się na stan naszego ducha. Zaczynamy trochę inaczej patrzeć na nasz wspólny los. Ciekawe wydają mi się zwłaszcza odczucia najmłodszych pokoleń, 18-20 latków. Nie należy ich lekceważyć, być może one właśnie uwolnią nas od wszelkich zobligowań, nawyków myślowych, przesądów, zabobonów, w których żyjemy i których nie mamy siły odrzucić. Może sprawią, że nasz kraj lepiej skomponuje się z resztą Europy, resztą świata.

Ostatnio wygłosił Pan zdanie, że popiera ruchy anarchizującej młodzieży. Anarchizm kojarzy mi się ze zniszczeniem, rozpadem wszystkiego, a nie jakąś konstruktywną siłą.

- Być może wyraziłem się nieprecyzyjnie. Powiedzmy - sympatyzuję z młodzieżą buntującą się przeciwko zastanemu światu, przeciwko wszystkim i przeciwko mnie. Cenię ten zdrowy bunt, który jest potrzebny, by nie zamykać się w wodoszczelnych nastrojach na resztę świata. Ja sam jestem klaustrofobiczny, boję się zamkniętych społeczności, towarzystw, kręgu myślenia. Nie trzeba tych młodzieżowych ruchów demonizować, nazywając anarchią czy anarcho-syndykalizmem, tylko uznać ich bunt za naturalne prawo życia. Lepiej, żeby coś się działo niż zasklepiało w zamkniętych formach. Jedynie niepokój, ruch myśli, kwestionowanie rzeczy zastanych od dziesiątków lat może zapewnić postęp, jeśli nawet nie wiemy, czy obiera dobry kierunek i co on w ogóle oznacza.

Na przeobrażenia świadomości społecznej wpływa w tej chwili także wiele zewnętrznych procesów, by daleko nie szukać odwołam się do bliskiej Panu Litwy.

- To rzeczywiście jest ciekawy region nie tylko dla nas - ta ściana wschodnia, pogranicze łacińskie i bizantyjskie, religijne, filozoficzne, obyczajowe, które wytworzyło strefę kulturową żyjącą poza geografią, poza polityką, szczególnie w literaturze.

Przyznam, że dla mnie długi czas to była tylko figura literacka; nie w pełni materialna, ale przecież obecne zdarzenia polityczne uświadamiają, że jest inaczej. Pana powinno to szczególnie interesować.

- Zachowuję się powściągliwie wobec spraw współczesnych, które tam się dzieją. Ja nie jestem materiałem przykładowego patrioty. Miłość ojczyzny, którą się szermuje, wydaje mi się frazesem często na kredyt. Wystarczy zwykła lojalność wobec wspólnoty, zawsze starałem się zachować przyzwoicie wobec społeczności, w której żyję, ale mam przecież i poczucie wspólnoty z resztą świata. Boję się nacjonalizmów, wybuchających na całym świecie. Ta miłość ojczyzny zbyt łatwo obraca się przeciw innym. Cały czas zresztą unikam słowa naród, nie znajdzie pani u mnie tego słowa, mówię o społeczeństwie, ponieważ słowo naród nas zamyka, prowadzi do walki z innymi narodami.

Aczkolwiek jestem zdania, że wszystkie narody, czy raczej społeczności powinny cieszyć się absolutną swobodą. Podoba mi się wizja świata podzielonego na niewielkie regiony. Może to jest jakiś etap, który nas czeka w przyszłości, który okaże się sympatyczniejszy, bo mniej groźny, mobilizujący mniej sił militarnych i ekonomicznych od nacjonalizmów czy podziałów narodowych.

Pan właśnie wrócił z Moskwy...

- Tak byłem na spotkaniu z widzami z okazji przeglądu moich filmów. Był to mój obowiązek wobec dyrektora Rafała Marszałka, który jest dyrektorem Instytut Polskiego w Moskwie i którego kiedyś namawiałem, żeby wziął to bardzo trudne stanowisko, ale konieczne w naszych stosunkach.

I wracam z przekonaniem, że musimy, pilnując wszystkich kierunków polityki zagranicznej, dbać o kierunek wschodni. To niezwykle ważne, choćby w aspekcie ekonomiczno-gospodarczym. Obawiam się, że w okresie przedwyborczym ten kierunek polityki może być nadużywany demagogicznie w negatywny sposób, gdy tymczasem klimat nie jest jeszcze zły i powinniśmy pilnować tam naszych spraw. Patrzę z podziwem na polityków, którzy dostrzegają ich wagę.

Przypomnę Panu, ze niegdyś we "Wschodach i zachodach księżyca" pisał Pan, że razem z tym imperium idziemy na dno i kiedy już je osiągniemy, to może wreszcie uda się odbić od Rosji.

- My się odbiliśmy i już wypływamy na powierzchnię. Ale byłoby lepiej, żeby Rosja też się odbiła. Wydaje mi się, że inteligencja rosyjska ma tyle siły, żeby uczłowieczyć Rosję, wprowadzić ją do Europy. Jeżeli tylko nie będzie zapatrzona w XIX-wieczne modele narodowolców, którzy byli osamotnieni, w pojedynkę walczyli z caratem. Rosja pozostanie naszym sąsiadem i powinniśmy tam jeździć, dyskutować, by budzić życzliwość i chęć współpracy.

Ma Pan optymistyczną wizje przyszłości?

- Chce pani happy endu?

Niekoniecznie, może Pan przepowiadać kasandrycznie.

- Ja mówię bez nadmiaru optymizmu. Jest nas na świecie sześć miliardów i musimy stawić czoło różnym wyzwaniom, jeżeli chcemy przetrwać.

Kultura
Wystawa finalistów Young Design 2025 już otwarta
Kultura
Krakowska wystawa daje niepowtarzalną szansę poznania sztuki rumuńskiej
Kultura
Nie żyje Ewa Dałkowska. Aktorka miała 78 lat
Materiał Promocyjny
Bank Pekao nagrodzony w konkursie The Drum Awards for Marketing EMEA za działania w Fortnite
Kultura
„Rytuał”, czyli tajemnica Karkonoszy. Rozmowa z Wojciechem Chmielarzem