"Ave, Cezar!", czyli Hollywood obśmiane

Bracia Coen rozbawili na początek festiwalową publiczność. Dalej już tak zabawnie nie będzie.

Aktualizacja: 11.02.2016 19:15 Publikacja: 11.02.2016 16:45

Foto: materiały prasowe

Relacja z Berlina

Świetne otwarcie festiwalu. Co za zabawa! Co za dystans do własnego świata! Nie mówiąc o gwiazdach, które Coenowie przywieźli do Berlina. Na czerwonym dywanie królowali George Clooney, Josh Brolin, Tilda Swinton, Channing Tatum.

W swoim poprzednim filmie „Co jest grane, Davis" Joel i Ethan Coenowie stworzyli przejmujący obraz niedocenionego artysty, który nie ma już siły walczyć. To była opowieść o życiowej przegranej. Teraz zrobili zwrot o 180 stopni. W „Ave, Cezar!" przenieśli się tam, gdzie wszystko aż kipi od sukcesu. Do Hollywood, i to w ostatnich latach jego złotej ery.

Afery na planie

A więc wielka wytwórnia. Wystarczy przejechać przez bramę, żeby znaleźć się w zaczarowanym świecie. Tu powstają sceny z bajkowego musicalu, gdzie słodka i niewinna diva grana przez Scarlett Johansson śpiewa w basenie otoczona pływającymi tancerkami. Tak rozgrywa się dramat salonowy z wyższych sfer. W innej hali w zainscenizowanej knajpie Channing Tatum jako marynarz wyruszający na morze wykonuje brawurowy numer „No dames". A jeszcze gdzie indziej trwają zdjęcia do biblijnej opowieści o męczeństwie Chrystusa.

I właśnie z planu tego filmu zostaje porwany gwiazdor Baird Whitlock w rzymskiej zbroi. Jak się okazuje – przez scenarzystów, którzy sympatyzują z komunistami, a horrendalny okup ma im wynagrodzić ich niezbyt doceniany trud, ale i wspomóc działalność polityczną (to nawiązanie do zbliżającego się czasu maccartyzmu).

Bohaterem filmu jest tak naprawdę Eddie Mannix. To prawdziwa postać, był producentem i jednym z wysokich urzędników w wytwórni MGM. Nazywano go „fixerem", bo dbał o wizerunek studia, skutecznie tuszując wszelkie afery.

– Jego praca polegała na tym, żeby wyciągnąć zapijaczonego gwiazdora z jakiejś dziury w San Diego, opłacając wszystkich, których po drodze obraził, albo znaleźć żonę dla aktora podejrzewanego o homoseksualizm – wyjaśniają Coenowie.

Prawdziwy Mannix, latami romansując z pewną Japonką, tolerował romans swojej żony Toni z Supermanem George'em Reevesem. Gdy para się rozstała i Toni przypłaciła to depresją, Reeves w 1959 roku popełnił w swoim domu samobójstwo. Mówiło się o zabójstwie, ale nikt nie mógł tego udowodnić. Sprawa trafiła na ekran w filmie „Hollywoodland".

U Coenów Mannix ma pełne ręce roboty. Pływaczka-gwiazda męża nie ma, a jest ciąży, trzeba tę sytuację rozwiązać, zanim zainteresuje się nią prasa. Przydałby się romans rzucony szmatławcom na żer, więc są na zawołanie dwie wschodzące gwiazdki. Najważniejsza jest jednak sprawa porwanego z planu Whitlocka, bez którego nie da się skończyć zdjęć.

Josh Brolin podkreśla, że prawdziwy Mannix był postacią bardziej brutalną i stanowczą, ale potrafił również stać się aniołem stróżem. Brolin stworzył postać fascynującą, osadzoną w epoce.

– Noszę w filmie garnitur z materiału, z jakiego szyto ubrania w 1950 roku, a na planie cały czas robiłem ćwiczenia głosowe, żeby mówić takim barytonem, jaki mieli wtedy Abbott i Costello – opowiada teraz aktor.

Sławnego, ale głupawego gwiazdora gra George Clooney. – Joel i Ethan stale proponują mi w swoich filmach role idiotów – powiedział na konferencji prasowej w Berlinie. – I wtedy dodają, że pisząc scenariusz, myśleli o mnie.

Ale Clooney może te propozycje przyjmować, ponieważ jest inteligentnym facetem z błyskotliwym poczuciem humoru, a także reżyserem znakomitych politycznych filmów „Good Night and Good Luck" czy „Idy marcowe". Po berlińskiej konferencji, na której ekipa filmu nieźle się bawiła, Coenowie napiszą pewnie dla Clooneya kolejną rolę, tym razem pozbawionego szarych komórek dziennikarza. A na razie, grając w „Ave, Cezar!", Clooney raz jeszcze udowadnia, że ma dystans i do siebie, i do świata kina.

Wpadki gwiazd

Bo „Ave, Cezar!" to film o subkulturze Hollywoodu. O systemie studyjnym, który tworzył gwiazdy, dzięki rozmaitym Mannixom dbał o ich reputację i pozycję, ale jednocześnie je od siebie uzależniał. Dziś aktorzy zeszli z piedestału, a i świat zmienił się tak, że nikt już się nie dziwi nieślubnym dzieciom, niekończącym się romansom, nawet pijackim wyskokom. Czasem zdarzają się wpadki zbyt duże, by publiczność je wybaczyła, jak choćby rasistowskie i antysemickie wypowiedzi Mela Gibsona.

Bracia Coen kiedyś już opowiedzieli w „Bartonie Finku" o wpadającym w obsesję scenarzyście, który marzy o podbiciu fabryki snów. Obnażyli wtedy jej fałsz i okrucieństwo. Po latach, otwierając znów przed widzem wrota Hollywood, spojrzeli na ten świat z dystansem, humorem, ale i ciepłem. Laureaci Oscarów za produkcję, reżyserię i scenariusze nie mają już w sobie potrzeby buntu. To raczej pobłażanie, zrozumienie i ciepły uśmiech. Mogą sobie na to pozwolić.

Filmy o nierównościach świata, miłości i jej braku

Wśród filmów walczących o Złotego Niedźwiedzia są „Zjednoczone stany miłości” Tomasza Wasilewskiego.

W programie tegorocznego Berlinale znalazły się 432 filmy, 18 z nich jest w konkursie głównym. Dyrektor festiwalu Dieter Kosslick podkreśla, że Berlinale zawsze reagowało na zmiany polityczne i odbijało palące problemy świata.

— Chcemy walczyć z rasizmem, upominać się o prawa człowieka. Prezentować filmy o nierównościach świata — mówi. — Ostatnio ogłoszono, że 63 finansowych potentatów ma tyle, ile 3,2 mld ludzi na całej kuli ziemskiej. Ludzie marzą o wolności, życiu w pokoju, spokoju rodziny. O lepszym świecie. A on staje się coraz gorszy. Filmowcy pokazują nietolerancję i tych, którzy zabijają z powodów politycznych, ekonomicznych i religijnych.

W konkursie wystartują portugalskie „Letters from War”, w których Ivo M. Ferreira młody lekarz wysłany w 1971 roku na wojnę do Angoli pisze listy do żony, „A Dragon Arrives!” Mani Haghighu o politycznych zabójstwach w Iranie, „Śmierć w Sarajewie” Danisa Tanovicia o hotelu, który przygotowuje się do przyjęcia gości obchodów setnej rocznicy morderstwa w Sarajewie, gdy jego załoga zapowiada strajk czy „Soy Nero” Rafi Pittsa rozgrywający się na granicy amerykańsko-meksykańskiej. I dwa dokumenty, m.in. „Fire at Sea” Gianfranco Rosiego o wyspie Lampedusa, na którą ściągają uchodźcy. A wreszcie o Złotego Niedźwiedzia będzie walczył ośmiogodzinny (!) filipiński film „A Lullaby to the Sorrowful Mistery” Lava Diaza – historia Adresa Bonificio de Castro i walki Filipin z kolonizatorami hiszpańskimi w XIX wieku.

— Chcemy pokazywać ludzi, którzy żyją i myślą w różny sposób — mówi Kosslick. — Ludzi, którzy mają prawo do szczęścia.
Będą więc również na Berlinale filmy o miłości. Lub jej braku. Widzowie obejrzą m.in. psychologiczny thriller „Boris bez Beatrice” Denisa Cote o mężczyźnie, którego żona popada w depresję, „The Commune” Thomasa Vinterberga o małżeństwie, które w odziedziczonym po ojcu domu urządza komunę czy „Things to Come” Mii Hansen Love – portret kobiety, która po odejściu męża układa życie na nowo. W ten nurt kina wpisuje się Tomasz Wasilewski ze swoją opowieścią o czterech kobietach z małego miasteczka „Zjednoczone stany miłości”.

— Wierzę, że czasem kino może zmienić świat — mówi dyrektor Dieter Kosslick. — Był taki moment, kiedy zarówno w Cannes, jak i w Berlinie mieliśmy filmy o masowych gwałtach w Sarajewie. Niedługo potem 200 tysięcy ofiar takich gwałtów zostało uznanych za ofiary przestępstw wojennych i dostało specjalne renty. Ale nawet jeśli kinu nie uda się zmienić społeczeństw, może zmienić ludzi. Berlinale trwa tylko dziesięć dni, ale może w ciągu tych dni coś wniesie do głów i serc widzów.

Festiwal potrwa do 20 lutego.

Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"