Reklama

Radosny taniec Amerykanów

Waszyngtońscy Symfonicy podczas pierwszej wizyty w Polsce zaprezentowali się tak, by udowodnić, że określenie w swej nazwie – orkiestra narodowa – otrzymali zasłużenie.

Aktualizacja: 20.02.2016 10:38 Publikacja: 20.02.2016 10:32

Radosny taniec Amerykanów

Foto: materiały prasowe

W USA nikt nie szafuje przymiotnikiem: narodowy w odniesieniu do instytucji kulturalnych. Tam każda z nich sama musi troszczyć się, by zapewnić sobie podstawy egzystencji. Jeśli orkiestra z Waszyngtonu jest szlachetnym wyjątkiem, to także dlatego, że oprócz normalnych sezonów koncertów prowadzi ogromną działalność edukacyjną, popularyzatorską, że nie tylko zaprasza do swej siedziby, ale muzycy sami jeżdżą, by grać tam, gdzie są oczekiwani.

Piątkowy koncert w warszawskiej Operze Narodowej przyciągnął jednak tłumy przede wszystkim dlatego, że wszyscy byli ciekawi, jak National Symphony Orchestra Washington – tak brzmi oficjalna nazwa zespołu – zaprezentuje się na tle innych orkiestr amerykańskich, zaliczanych przecież do czołówki światowej. Niewątpliwie przed polską publicznością wystąpili bardzo dobrzy muzycy, tworzący zgrany, spójny organizm. Miałbym jednak kłopot z określeniem, co jest cechą szczególną, wyróżniającą Waszyngtończyków od innych tej klasy zespołów.

Najciekawiej wypadli bowiem w utworze, który zwykle jest rodzajem uzupełnienia głównych atrakcji wieczoru. Było to Adagio z III Symfonii Krzysztofa Pendereckiego, skromna, medytacyjna część wielkiego dzieła, bazująca przede wszystkim na grze kwintetu smyczkowego. Głównym zadaniem dyrygenta, ale także i muzyków jest umiejętność stworzenia tu kontemplacyjnego nastroju, muzycznej tkanki nostalgicznej, ale o wewnętrznym napięciu. I tak to uczyniła waszyngtońska orkiestra.

Danie głównym była zaś VII Symfonia Beethovena – najpopularniejsza, najlepsza, najbardziej roztańczona. Ozdabia się ją różnymi określeniami, a na tle setek innych interpretacji trudno znaleźć sposób, by odczytać ją tak, by to właśnie wykonanie zapadło w pamięć słuchaczy.

W Operze Narodowej przez pierwsze dwie części Waszyngtończycy przemknęli niesłychanie sprawnie, ale też nieco powierzchownie, a Christoph Eschenbach – dyrygent doświadczony i znany w Polsce – nie zagłębiał się w jej niuanse. Dopiero w części trzeciej VII Symfonia  nabrała blasku. To było scherzo takie, jakiego chciał Beethoven – zaskakujące zmiennością rytmów, żywiołowe i pełne niespodzianek. A od niej Christoph Eschebach przeszedł bezpośrednio do błyskotliwego finału, który stał się szaleńczą apoteozą tańca, zagraną z brawurą, ale i z dyscypliną.

Reklama
Reklama

Waszyngtońscy Symfonicy zostali przyjęci owacyjnie, oklaskami tak długimi, że w końcu muzycy zdecydowali się na bis. Był to znów Beethoven – rzadziej grywana uwertura „Prometeusz”, wykonana z mozartowskim niemal wdziękiem. Dla mnie jednak w pamięci po tym koncercie pozostanie jednak przede wszystkim Daniel Müller-Schott, który Koncert wiolonczelowy Dvořaka zinterpretował bardzo interesująco. Nie było może w tym utworze słowiańskiej wylewności uczuć, bardziej dominowała niemiecka precyzja, ale każda nuta miała znaczenie, a przede wszystkim blask. I choć ten utwór pomyślany został przez Dvořaka jako rodzaj dialogu między solistą  a orkiestrą, Daniel Müller-Schott pozostał postacią dominującą.
—Jacek Marczyński

Kultura
Sztuka 2025: Jak powstają hity?
Kultura
Kultura 2025. Wietrzenie ministerialnych i dyrektorskich gabinetów
Kultura
Liberum veto w KPO: jedni nie mają nic, inni dostali 1,4 mln zł za 7 wniosków
Kultura
Pierwsza artystka z niepełnosprawnością intelektualną z Nagrodą Turnera
Kultura
Karnawał wielokulturowości, który zapoczątkował odwilż w Polsce i na świecie
Materiał Promocyjny
Lojalność, która naprawdę się opłaca. Skorzystaj z Circle K extra
Reklama
Reklama
REKLAMA: automatycznie wyświetlimy artykuł za 15 sekund.
Reklama
Reklama