W USA nikt nie szafuje przymiotnikiem: narodowy w odniesieniu do instytucji kulturalnych. Tam każda z nich sama musi troszczyć się, by zapewnić sobie podstawy egzystencji. Jeśli orkiestra z Waszyngtonu jest szlachetnym wyjątkiem, to także dlatego, że oprócz normalnych sezonów koncertów prowadzi ogromną działalność edukacyjną, popularyzatorską, że nie tylko zaprasza do swej siedziby, ale muzycy sami jeżdżą, by grać tam, gdzie są oczekiwani.
Piątkowy koncert w warszawskiej Operze Narodowej przyciągnął jednak tłumy przede wszystkim dlatego, że wszyscy byli ciekawi, jak National Symphony Orchestra Washington – tak brzmi oficjalna nazwa zespołu – zaprezentuje się na tle innych orkiestr amerykańskich, zaliczanych przecież do czołówki światowej. Niewątpliwie przed polską publicznością wystąpili bardzo dobrzy muzycy, tworzący zgrany, spójny organizm. Miałbym jednak kłopot z określeniem, co jest cechą szczególną, wyróżniającą Waszyngtończyków od innych tej klasy zespołów.
Najciekawiej wypadli bowiem w utworze, który zwykle jest rodzajem uzupełnienia głównych atrakcji wieczoru. Było to Adagio z III Symfonii Krzysztofa Pendereckiego, skromna, medytacyjna część wielkiego dzieła, bazująca przede wszystkim na grze kwintetu smyczkowego. Głównym zadaniem dyrygenta, ale także i muzyków jest umiejętność stworzenia tu kontemplacyjnego nastroju, muzycznej tkanki nostalgicznej, ale o wewnętrznym napięciu. I tak to uczyniła waszyngtońska orkiestra.
Danie głównym była zaś VII Symfonia Beethovena – najpopularniejsza, najlepsza, najbardziej roztańczona. Ozdabia się ją różnymi określeniami, a na tle setek innych interpretacji trudno znaleźć sposób, by odczytać ją tak, by to właśnie wykonanie zapadło w pamięć słuchaczy.
W Operze Narodowej przez pierwsze dwie części Waszyngtończycy przemknęli niesłychanie sprawnie, ale też nieco powierzchownie, a Christoph Eschenbach – dyrygent doświadczony i znany w Polsce – nie zagłębiał się w jej niuanse. Dopiero w części trzeciej VII Symfonia nabrała blasku. To było scherzo takie, jakiego chciał Beethoven – zaskakujące zmiennością rytmów, żywiołowe i pełne niespodzianek. A od niej Christoph Eschebach przeszedł bezpośrednio do błyskotliwego finału, który stał się szaleńczą apoteozą tańca, zagraną z brawurą, ale i z dyscypliną.