„Salome": Biblijny dramat między salonem a kuchnią

„Salome" Mariusza Trelińskiego atakuje widza sugestywnymi obrazami, wręcz osacza. Jednego tylko brakuje – tytułowej bohaterki.

Publikacja: 23.03.2016 17:11

Foto: TW-ON, Krzysztof Bieliński

Kolejna zagraniczna koprodukcja Opery Narodowej i jej dyrektora artystycznego dotarła do Warszawy. „Salome" Richarda Straussa w reżyserii Mariusza Trelińskiego miała premierę półtora roku temu w Pradze, teraz będzie grana u nas.

Ze sceniczną twórczością Straussa, stanowiącą filar światowego repertuaru, polski widz obcuje zbyt rzadko. Pojawienie się „Salome" powinno cieszyć, tyle że to już trzecia jej warszawska inscenizacja w ostatnim ćwierćwieczu, a inne opery Straussa nie były tu nigdy wystawiane.

Dlaczego więc znowu „Salome"? Odpowiedź jest prosta: tytułowa bohaterka to kobieta ogarnięta miłością i pożądaniem, co wiedzie ją ku śmierci. O takich wyłącznie kobietach Mariusz Treliński robi spektakle od kilku lat.

Salome – córkę Herodiady, która od swego ojczyma Heroda zażądała głowy Jana Chrzciciela, w zamian oferując zmysłowy taniec – uwieczniło wielu malarzy i pisarzy. Jest bohaterką w teatrze i filmie, a genialność Straussa polega na tym, że skomplikowany, niejednoznaczny jej portret kompozytor przekazał w operze trwającej 90 minut.

W spektaklu Mariusza Trelińskiego akcja przeniosła się do współczesności. Reżyser zachował jednak coś istotniejszego dla Straussa niż historyczny kostium: atmosferę dusznej, parnej nocy, która rozpala zmysły, drażni i niemal więzi bohaterów.

We wspaniałej scenografii Borisa Kudlički bujna roślinność pałacowych ogrodów widoczna jest tylko z tyłu, ale wydaje się, że wdziera się ona, osaczając wszystkich. Akcja z filmową precyzją przenosi się do kolejnych wnętrz – od salonu do kuchni.

Mariusz Treliński odrzucił całą inscenizacyjną tradycję. Nie ma więc słynnego tańca siedmiu zasłon, tak bulwersującego widzów w początkach XX wieku. Porywającej, coraz bardziej gwałtownej muzyce towarzyszą obrazy pokazujące dawne, skomplikowane relacje (także seksualne) między Salome dziewczynką a ojczymem Herodem. Ten ryzykowny pomysł został tak przedstawiony, że robi duże wrażenie.

Spektakl jest precyzyjny, z wyraziście nakreślonymi relacjami między postaciami. Eskalację podskórnego napięcia buduje też Stefan Soltesz, prowadząc orkiestrę z dyscypliną i dbając, by wydobyć każdy szczegół tej skomplikowanej partytury.

Zdecydowanie natomiast brakuje Salome, bo Erika Sunnegardh została wybrana ze względu na walory aktorskie, a nie wokalne. Jej sopran jest zbyt mało dramatyczny, zatem finałowa kulminacja, zamiast wstrząsnąć widzem, zaczyna nużyć. Głos o znacznie ładniejszej barwie ma baryton Jacek Strauch, ale też nie na tyle silny, by przebił się w każdym momencie do widza. Na dodatek w tym spektaklu prorok Jochanaan śpiewa wyłącznie w kulisach, co zaciera jego rolę w tragedii.

Ta „Salome" jest przede wszystkim spektaklem Jacka Laszczkowskiego, który tworzy sugestywny portret Heroda – prymitywnego mężczyzny wyniesionego na szczyty władzy, brutala, ale pełnego kompleksów i pożądającego Salome. Nietypowa to postać w teatrze operowym, ale będzie się o niej długo pamiętać.

Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"