Kolejna zagraniczna koprodukcja Opery Narodowej i jej dyrektora artystycznego dotarła do Warszawy. „Salome" Richarda Straussa w reżyserii Mariusza Trelińskiego miała premierę półtora roku temu w Pradze, teraz będzie grana u nas.
Ze sceniczną twórczością Straussa, stanowiącą filar światowego repertuaru, polski widz obcuje zbyt rzadko. Pojawienie się „Salome" powinno cieszyć, tyle że to już trzecia jej warszawska inscenizacja w ostatnim ćwierćwieczu, a inne opery Straussa nie były tu nigdy wystawiane.
Dlaczego więc znowu „Salome"? Odpowiedź jest prosta: tytułowa bohaterka to kobieta ogarnięta miłością i pożądaniem, co wiedzie ją ku śmierci. O takich wyłącznie kobietach Mariusz Treliński robi spektakle od kilku lat.
Salome – córkę Herodiady, która od swego ojczyma Heroda zażądała głowy Jana Chrzciciela, w zamian oferując zmysłowy taniec – uwieczniło wielu malarzy i pisarzy. Jest bohaterką w teatrze i filmie, a genialność Straussa polega na tym, że skomplikowany, niejednoznaczny jej portret kompozytor przekazał w operze trwającej 90 minut.
W spektaklu Mariusza Trelińskiego akcja przeniosła się do współczesności. Reżyser zachował jednak coś istotniejszego dla Straussa niż historyczny kostium: atmosferę dusznej, parnej nocy, która rozpala zmysły, drażni i niemal więzi bohaterów.