Jego początki związane są z Krakowską Orkiestrą Kameralną, Piwnicą pod Baranami, Anawą, Markiem Grechutą i Ewą Demarczyk. Potem śpiewał „Pszczółkę Maję” do dziecięcego serialu i „Chałupy Welcome To”.– Zgodziłem się nagrać tę piosenkę Ryszarda Poznakowskiego jako pastisz dansingu – mówił mi. – Potem wyleciałem do Stanów. Tam w sklepie z polskimi pierogami i kiełbasą zobaczyłem w jednej z krajowych gazet, że „Chałupy” są na pierwszym miejscu listy przebojów. Wróciłem do kraju i gdy pojechałem do myjni, umyto mi samochód gratis. Na stacji benzynowej spotkały mnie kolejne uprzejmości. Wiedziałem, że mam hit.
Zbigniew Wodecki nie do końca zdawał sobie sprawę z przedsięwzięcia, w jakim brał udział, bo teledysk zmontowano z wykorzystaniem blue boksu: sekwencje artysty śpiewającego w studiu połączono z filmem wyświetlanym na ekranie.– Obrazki bardzo pomogły – potwierdzał Wodecki. Gdy pojechał do Ameryki, Polonusi z Chicago zażądali na jednej kasecie wideo „Przesłuchania” Ryszarda Bugajskiego i „Chałupy Welcome To”.– Zaśpiewałem tę piosenkę przez przypadek i nie mam się czego wstydzić, bo to jest wspaniały pastisz – mówił. – Co mogę poradzić, że większość odbierała go wprost.
Pop i klasyka
Śpiewał też „Zacznij od Bacha”, „Teatr uczy nas żyć”, „Cyrk w zimie” czy „Lubię wracać tam, gdzie byłem”. A pastiszowe „Chałupy” i „Pszczółka Maja” nie przeszkodziły docenić w Zbigniewie Wodeckim nowoczesnego artysty o klasycznym wykształceniu. Wraz z Mitch & Mitch Orchestra zdobył w zeszłym roku dwa Fryderyki za album „1976: A Space Odyssey” – za album roku pop i utwór roku („Rzuć to wszystko co złe”).– Jestem od 40 lat popularny, tymczasem rozpoczynam nowy etap kariery płytą wydaną... 40 lat temu – ironizował, odbierając statuetki od Jeana-Michela Jarre’a i nucąc „Pszczółkę Maję”.
Gdy cztery dekady wcześniej opublikował funkowo-soulowy debiut, sukcesu nie odniósł.– Kiedy szykowałem debiutancką płytę, byłem zafascynowany Burtem Bacharachem, a także zespołami Blood Sweat and Tears i Earth Wind and Fire, w których dużą rolę grała sekcja dęta – wspominał swój debiut. – Pracowałem nad utworami sam, wchodząc do studia, by nagrać poszczególne partie. Trudno nawet nazwać te utwory piosenkami, bo to osobne kompozycje.
Jego płyta po latach okazała się ważna dla Mitch & Mitch Orchestra. Młodzi muzycy namówili Wodeckiego na powrót do przeszłości. Stało się to na OFF Festivalu Artura Rojka w 2013 roku. W wyniku gigantycznego powodzenia koncertów, które w zeszłym roku obrodziło występem na Open’erze, została zarejestrowana płyta live „1976: A Space Odyssey”. – Byłem zaskoczony pomysłem, bo nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać po Mitch & Mitch, który ma opinię polskiego Franka Zappy – mówił mi Zbigniew Wodecki. – Cała rzecz przypomina lot superszybkiego samolotu kierowanego przez pilota chwilę po tym, gdy palił marihuanę. Jesteśmy przecież z różnych muzycznych parafii. Od dziecka ćwiczyłem, żeby czysto wykonać sekstę czy oktawę, a Mitch & Mitch idzie na żywioł. – Jestem zachwycony zarówno płytą, jak i panem Zbigniewem. To wielki artysta i dżentelmen – mówił Macio Moretti, lider Mitch & Mitch.